11 lat temu
Tym gościom z tyłu już podziękowali...
Co z tego, skoro od tego czasu kilka nowych murów powstało, może nie z betonu,
tylko z podwójnych, zabójczych zasieków, ale są równie skuteczne...
10 lat temu
Po pierwsze:
byłem ostatni. Nie wiem, czy w związku z tym będę pierwszy.
W ogóle nie wiem, czy coś z tego wynika, ale kiedy spakowałem walizkę i
wyszedłem na ulicę, za moimi plecami hotel zamknięto. „Do zobaczenia w
kwietniu” – usłyszałem na pożegnanie.
OK, pokoje małe, materac godny zbója Madeja, ale było rozkosznie: 9,2/10 w
opiniach gości. Głównie ze względu na personel: po włosku powiedziano by o nich
„pezzi di pane”, „kawałki chleba”, po polsku jakoś bardziej martyrologicznie:
„do rany przyłóż”. Kiedy się ma do czynienia z „klientami” można stracić całą
empatię: cóż to za rozkapryszony i nieuprzejmy narodek, ci klienci! Zawsze mają
o coś pretensje, zawsze czegoś chcą, „obsługi” nie zauważają: oni tu rządzą!
Toteż mało kto wychodzi poza profesjonalny uśmiech i wystudiowaną cierpliwość.
A mnie się trafili ludzie i dzięki ci Panie za to.
Po drugie: Rosjanie.
Wszystkie najładniejsze wille na klifie w Sorrento wykupili Rosjanie. „Kiedyś
to spędzali tu całe miesiące, jak nie oni, to ich żony, rodziny i przyjaciele –
mówi mi zażywny knajpiarz. – Teraz coraz mniej ich widać. O, właściciel tej willi
tutaj, szef Zimowych Igrzysk z Soczi [Dymitrij Nikołajewicz Czernyszenko –
przyp. JP]: w tym roku był tylko raz, dwa tygodnie. Szkoda, panie takich willi,
że to stoi puste. No, szef ochrony przyjeżdża co parę tygodni, robi obchód,
sprawdza, czy wszystko w porządku. Widzi pan, ile tu kamer? Oni muszą mieć
szmergla na punkcie bezpieczeństwa. Kazał postawić tu samochód firmy
ochroniarskiej, widzi pan? W tamtym rogu! Nikogo w środku nie ma, ale taki
złodziejaszek może pomyśleć, że ochroniarz właśnie wyszedł na obchód i
zrezygnować z włamania… Zresztą tu obcych mało, zaraz sąsiedzi by zauważyli, że
ktoś się kręci. Ale w ogóle, panie, to tu teraz smutno, turyści powyjeżdżali.
Ja też wyjadę. W zeszłym roku byłem w Australii, w tym roku pojadę do
Tajlandii, podobno tam ładnie. Ale i u nas brzydko nie jest, nieprawdaż?
Wszędzie ładnie, jak się ma parę groszy w kieszeni” …
Po trzecie: Prawo pieczeni z Aricci.
Niby mógłbym i w domu, ale jakoś nie pasuje, a tu, do obiadu i kolacji
kieliszek wina wydaje mi się konieczny.
Szwejka świetnie czyta się w Polsce, a we Włoszech już nie. Nawet całego nie
przetłumaczyli; tylko takie streszczenia. Dialogi, a 200 stron opisu podróży do
Czeskich Budziejowic zbyto: „W tym miejscu Szwejk opowiada o swojej podróży do
Budziejowic”. Ja uważam, że o mniejsze rzeczy wybuchały wojny, ale cóż, to jest
prawo, które ja nazywam „la legge della porchetta di Ariccia”, czyli prawo
pieczonego schabu z Aricci. Kiedy się go je w podrzymskiej Aricci – rozpływa
się w ustach, nie ma lepszej rzeczy na świecie. Ale kiedy każesz sobie
zapakować parę deko, jedziesz 30 kilometrów do Rzymu, otwierasz – to już nie
to: schab jak schab. No i to wino do posiłku bardzo tutaj pasuje. Że się potem
wsiada do samochodu i jedzie dalej? No i co? No wsiada się i jedzie i nie
dzieje się nic złego. Kieliszek wina raczej nie miewa katastrofalnych skutków.
No ale tu też liczy się la legge della porchetta di Ariccia. We Włoszech można,
w Polsce nie, w Polsce wino działa inaczej. No i nieco inaczej smakuje.
A propos: zmieniłem zdanie, co do ulubionego widoku z knajpianego stołu, kiedy
jem kluski z małżami: zdjęcie poniżej.
Wyjaśniam uprzejmie, że to za moimi plecami to Capri. Plątałem się po szosce,
na którą wjazdu zakazywał odpowiedni znak, miała być przerwana, roboty i coś
jeszcze, ale, jak to często we Włoszech bywa – nie była przerwana.
I na jednym wzgórku, przy drodze był kawałek płaskiego, w płaskie wbito tuzin
sporych gałęzi, na gałęziach, w poprzek, inne gałęzie, a na nich podeschnięte
liście palmowe. Obok drewniany baraczek, na nim dość koślawo wymalowano
„Miracapri” (patrz, podziwiaj Capri), więc choć miałem jechać dalej,
zahamowałem, siadłem pod daszkiem z liści palmowych i wbiłem oczy w to cudo.
Słońce parzyło, nie starczało ciemnych okularów, przede mną stanęła butelka
wody, kieliszek lekko musującego, białego wina, a po chwili, na wielkim talerzu
zajechało spaghetti alle vongole veraci, a kto mnie zna, wie, że za dobrze
przyrządzone vongole veraci, to ja się dam pokroić. Ciepły wiaterek usłużnie
serwował zapach morza, przysiadali się nowi ludzie, ale ja nie odrywałem wzroku
od wyspy, mówili o zbyt małych pensjach i zbyt krótkich wakacjach, ale ja nie
odrywałem oczu od morza.
Po czwarte: port.
Uwielbiam porty. M. mnie nie rozumie: przeważnie brudno, a i zapach nadgniłych
ryb też mało porywający, ale co ja poradzę: ciągnie mnie i tyle.
W tych wielkich wsiadam na statki wycieczkowe i cierpliwie wysłuchuję potoku
liczb, podawanych przez przewodnika. W tych mniejszych po prostu siadam i się
gapię na kołyszące się kolorowe łódeczki ośmieszające grawitację i wyzywające
otchłanie. One, z wdzięczności, użyczają nieco swoich kolorów wodzie, słońce
dorzuca swoje trzy grosze i robi się taki environmental art, że aż miło. A
jeśli w porcie jest jeszcze knajpka…
Teraz też okna mojego pokoju wychodzą na port, naturalną lagunę, otoczoną z
trzech stron zielonymi górami, upstrzonymi plamami białych willetek.
Z ogromną dostojnością obracają się promy, na morzu śmieszna plamka, ale tu, w
tym małym porciku, nabierają rozmiarów gargantuicznych i nie sposób nie myśleć
z podziwem o załodze, manewrującej tak sprawnie tymi gigantami.
Po chwili, senny rytm śródziemnomorskiego porciku zakłócają spieszące się nie
wiadomo po co, zupełnie tu niepasujące wodoloty.
Jest już ciemno, ale port mnie nadal ogarnia: o każdym kolejnym statku
informuje mnie ryk ocierającego się o burtę łańcucha od spuszczanej kotwicy,
która potem służy za oś obrotową statku. Po chwili cisza, a po kolejnej, fala
ludzkich głosów: o, pasażerowie już wysiedli.
Mija pół godziny i nagle: wruuuum: ponuro i powoli ożywia się motor na statku,
który już szykuje się do drogi powrotnej. Mewy uwielbiają statki: zawsze
znajdzie się jakiś pasażer, który będzie się popisywał przed swoją damą i
podniesie w ręku kawałek chleba. Wtedy – szuuuu – nurka i dziobem – łaps – za
chleb. Mają taki układ: „wy dajecie chleb, my was nie dziobiemy”. No i jeszcze
jedna zaleta: kiedy się ustawić zaraz za mostkiem kapitańskim, wcale nie trzeba
ruszać skrzydłami. Mewa staje się doskonałym szybowcem, powietrze ją ciągnie i
zasysa: można frunąć i odpoczywać jednocześnie. A one są tak samo leniwe jak
my.
Po piąte:
Nucci. Kończę niespiesznie książkę Gianluigiego Nucciego o chaosie finansowym w
Watykanie. Nie jestem dobrym czytelnikiem. Mało mnie w tej książce zaskakuje.
Oczywiście, każdy kolejny dokument, każda opowieść to pogłębia to, czego jeśli
nie wiedziałem, to przeczuwałem. Nie wiem, czy ktoś, kto po raz pierwszy
zechciałby przystąpić do tej tematyki byłby przytoczonymi faktami zaszokowany,
czy nie. Dzisiaj mówił o tym papież na Angelusie. Może przetłumaczę, bo widzę,
że w polskich mediach są duże rozbieżności: „Wiem, że wielu z was zaniepokoiły
wiadomości, krążące w ubiegłych dniach a propos tajnych dokumentów Stolicy
Apostolskiej, skradzionych i opublikowanych. Dlatego chciałbym wam powiedzieć,
że kradzież tych dokumentów to przestępstwo. To godny potępienia akt, który nie
pomaga. Ja sam prosiłem o przygotowanie tej analizy i te dokumenty ja i moi
współpracownicy znamy dobrze. Ten smutny fakt z pewnością nie spowoduje, że
odstąpię od pracy nad reformą, którą przeprowadzamy z moimi współpracownikami i
ze wsparciem ze strony was wszystkich. Tak, ze wsparciem całego Kościoła,
ponieważ Kościół odnawia się dzięki modlitwie i codziennej świętości każdego
ochrzczonego. Podjęte zostały kroki, które dają owoce i niektóre już widać. A
zatem dziękuję wam i proszę o dalsze modlitwy za papieża i za Kościół, bez
potrzeby niepokojenia się, ale idąc naprzód z zaufaniem i nadzieją”.
Cóż – pierwszy komunikat po aresztowaniu ks. Baldy mówił o „fałszywych
dokumentach”. Dziś papież mówi, że były prawdziwe i powstały na jego
zamówienie.
Cóż – w watykańskim więzieniu siedzi ksiądz, który przekazał Nuzziemu
dokumenty, kardynałowie i biskupi, którzy dopuścili się opisywanych w owych
dokumentach nadużyć, czasem przestępstw, czasem zwyczajnych nieostrożności,
wypływających z braku odpowiedniego przygotowania, są na wolności i moralizują.
Cóż – ja tam sądzę, że ten ptak gniazdo kala, co je kala, a jeszcze bardziej
ten, co mówić o tym nie pozwala.
Nie znoszę stylu pisarskiego Nuzziego. Odesłałbym go do szkoły dziennikarskiej,
żeby się wyzbył nieznośnej maniery i darmowego dydaktyzmu, ale gdyby nie on,
gdyby nie kamerdyner Benedykta XVI i teraz błyskotliwy ksiądz hiszpański,
reforma tego koszmarnego, anachronicznego, operetkowego molocha, jakim jest
watykańska kuria, może by i nastąpiła, ale z pewnością zajęłaby więcej czasu i
napotkała na daleko większe opory. Kurii nie udało się zreformować ani Janowi
Pawłowi I (a miał ponoć rewolucyjne zamiary), Janowi Pawłowi II (ale jego
najbliżsi współpracownicy robili, co mogli, by ją storpedować), nie udała się
Benedyktowi XVI… Franciszek ma łagodny interface z wiernymi, ale to przebiegły
jezuita i – jak mi chórem tłumaczyli południowoamerykańscy Koledzy dziennikarze
– jest Argentyńczykiem i można stawać na głowie, a on od wyznaczonego sobie
celu nie odstąpi. I – co Koledzy podkreślali - „Wy w Europie nie możecie
zrozumieć, co to znaczy poważnie traktować swoje chrześcijaństwo. To nie ma
żadnych „ale”, to nie ma żadnych kompromisów: postępuje się zgodnie z Ewangelią
i basta”.
Amen.
Miracapri. Niesamowite znalezisko przy drodze, która miała być zamknięta. W takim
entourage’u spaghetti alle vongole veraci (czyli prawdziwe) smakują jeszcze
bardziej.
D.O. i Capri. Pod słońce, ale niech tam…
Willa Ruska, kumpla Putina widziana z hotelowego balkonu D.O. Teraz stoi pusta,
ale Ruski nie sprzedaje.
Mały porcik w małym miasteczku pod Sorrento.
Widok z hotelowego okna D.O. a porcie na wyspie Ischia.
12 lat temu
"Pamiętasz Capri wśród kwiatów i słońca
OdpowiedzUsuńPamiętasz morze niebieskie wśród skał..."
Dobry wieczór
OdpowiedzUsuń