DRUGI OBIEG
Piątek, 15 sierpnia 2025
Dzień ogólnego podniecenia, bo oto spotyka się dwóch wyjątkowych skurwysynów, a orkiestra zagra „Jak to na wojence ładnie”.


1.
Cieplutko, więc D.O. ze swoim ciśnieniem pomyślał, że spacer w słoneczku niekoniecznie. Ale krokomierz marszczył groźnie brwi, więc poszedł na spacer do galerii handlowej. Szybkim krokiem przebył 5200 kroków, spotkał najpierw byłą gwiazdę ‘Faktów’, potem dwóch znajomych i po tym wszystkim dokonał następujących, ponurych obserwacji:
- Choć na witrynie nadal świeci trade mark „United Colour of Benetton”, ale w środku kolorów nie ma, wszystko mysie, beżowe, szare.
- Choć na witrynie jest trade mark „Tommy Hilfiger”, to w środku leży tuzinkowy chłam.

Po Benettonie, tym prawdziwym, tym, który tak błyskawicznie podbił świat swoimi szmatkami, nie ma śladu. Odkąd odszedł założyciel marki, Luciano Benetton, odkąd jego pazerne dzieci rzuciły się tłuc szmal bez żadnego względu na jakość, w autostradach, restauracjach przydrożnych i w grach giełdowych, odkąd, zniesmaczony, porzucił firmę z\marły niedawno genialny fotograf i projektant Oliviero Toscani, D.O. się po tej firmie niczego dobrego nie spodziewa. Raczej dziwi go, że w ogóle ktoś do tych sklepów zagląda.
A Hilfiger to był ulubiony projektant D.O., kiedy jeszcze ani w Polsce, ani we Włoszech nikt o nim nie słyszał; był fenomenem amerykański, a D.O. często do USA jeździł i polubił. Kiedyś, w Los Angeles, w hotelu opodal lotniska, D.O. szukał outletu Hilfigera, znalazł, jechał doń 90 kilometrów (60 mil), a cały czas był w Los Angeles Metropolitan area. I ilekroć był w USA, to sobie coś kupował: ładne, kolorowe, oryginalne, z jakąś duszą i przekazem. Choć to było 20 i więcej lat temu, to niektóre z tych ciuszków nadal mu służą. A teraz? Szmaty, jak każde inne. No, nie, jak każde inne: o wiele, wiele droższe, horrendalnie drogie, absurdalnie drogie. A D.O. by się po nie nie schylił, choćby były dziesięciokrotnie tańsze.
Czemu tak się dzieje?
D.O. myśli, że to nieubłagane prawa rynku. Zmielili się nabywcy. Kolorowe kogutki, jak D.O. wymarły, wymarli poszukiwacze oryginalności, koloru, wyróżnienia z tłumu.
Królują szarzy ludzie, z szarymi duszami, szarymi umysłami, szarymi uczuciami, w szarych ubraniach i szarych samochodach.
No i takie oto ponure przemyślenia opadły D.O. podczas przedświątecznej przechadzki po klimatyzowanym, dużym centrum handlowym.


2.
Pani Elżbieta K. objechała wczoraj D.O., że nie zamieszcza zdjęć kwiatków, więc szybciutko D.O. nadrabia, żeby znów wkraść się w jej łaski.
W ogóle, Czytelnicy jęczą, że gdy D.O. uczciwie opisuje otaczającą nas rzeczywistość i snuje wizje przyszłości. 
No tak, D.O. pisze tak, jakby była połowa lat 90., może nawet wcześniej, a dzisiejsi Czytelnicy oczekują najwyraźniej czegoś innego. Ale D.O. jest wiekowy i nie będzie udawał młodzieniaszka.



To miłe wspomnienia parkowych przechadzek D.O. z Rodziną.


Splendor bieli.


Całe życie czekają, by rozkwitnąć. Pewnie maja w tym jakiś cel, ale D.O. podejrzewa, że chcą po prostu zachwycić. Co im się z D.O. w pełni udało.


Lila róż na zielonym – Dla D.O. jest OK.


Nawet ludzką ręką zasadzone łąki to dla D.O. objaw doskonałości.


Wow! Jak rozbłysk na słońcu!


Cóż za zestaw kolorów! Jak one to robią?!



Maluszek już nie może się doczekać, by dorównać braciszkom.


A te jasne fioletki w środku, co tu robią?


Klomby wertykalne.



Mniam!


Mniam, mniam!


To kiedyś było uroczysko, ale jest susza i uroczysko przemieniło się w łąkę.


9 lat temu
W oczekiwaniu na prom wjechałem na malownicze wzgórze na wschód od Porto Torres. Wpatrywałem się w wyraźnie nakreśloną linię horyzontu: na dole ciemny błękit, urozmaicony pojawiającymi się i znikającymi białymi kędziorkami fal, a powyżej nieśmiało zabarwioną na niebiesko biel. Lubię się wpatrywać w morze; dostarcza mi to cichej rozkoszy. Coś mi jednak w tym niezmiennym krajobrazie przeszkadzało, wytężyłem wzrok: ależ tak, to była Korsyka, jeden z najpiękniejszych fragmentów lądu, jaki znam. Ledwie-ledwie poszarzała biel nieba.
Moja sardyńska przygoda dobiega końca. Jeszcze kilka godzin i zaokrętuję się na prom, który, opływając Korsykę od Zachodu, zawiezie mnie do Genui. Jednego wnuka wcześnie rano odprawiłem na samolot, drugi został oswajać się z morzem i plażą; na razie się ich boi, ale z każdym dniem coraz mniej. Młode pokolenia uczą się mówić. Co powiedzą, jak już się nauczą? Coś mądrego, dobrego, czystego? Czy jak zwykle?
Niewiele się naużywałem, bo głównie siedziałem w ciemnej dziupli (bo chłodniej) i pisałem. Raz poszedłem na piękną plażę, by utwierdzić się w przekonaniu, że odkąd ludzkość wynalazła baseny morze jest raczej do oglądania. Były ogromne bałwany, zanurzyłem nogi, wiatr wypiaskował mi twarz jak z kärchera i uznałem, że dosyć. Zadawałem się natomiast z ciekawymi ludźmi z najmniej rozwiniętej części wyspy, może lepiej: z jednej z wielu zaniedbanych części tego skrawka Unii Europejskiej. W Polsce takiej biedy nie ma; a tu – są z nią za pan brat od stuleci. Biednie, brzydko, niezbyt czysto. Drogi jak zbombardowane. Po środku krzywo wybetonowane kanały; to pewnie nad rurami od metanu. Z jakichś powodów w całym kraju kładzie się je pod szosami, rujnując doszczętnie nawierzchnię. Firmy, które wygrały przetarg zapewne zobowiązywały się do naprawienia szkód, ale nich ich nie sprawdzał, nikt nie wymagał. Ogólnowłoski slogan, zawieszony na płotach, odgradzających rowy, ryte w jezdniach brzmiał: „E’ arrivato il metano azzurro” – „Nadchodzi błękitny metan”. Błękitny nie jak metan, ale jak kolor Włoch… Zrujnowali drogi w całym kraju. Gdzieniegdzie już się z tym uporali, bo to w końcu 20 lat, jak kładą te rury, ale nie na Sardynii; tu jest bieda. Zadekretowana, utrwalona tradycją, niezmienna bieda’ była jest i będzie, nie warto o nią kruszyć kopii.
Może dlatego sardyńskie miasteczka, te które leżą wewnątrz lądu należą do najbrzydszych nad całym Morzem Śródziemnym. Brzydkie i przygnębiające. Zwłaszcza w zestawieniu ze splendorem cudnego i czystego morza i majestatem wszelkiego rodzaju gór. Z Sardynii był prezydent Francesco Cossiga, był sekretarz generalny Włoskiej Partii Komunistycznej Enrico Berlinguer; nic nie zmienili. Na Sardynii jest bieda i już. Wyciąga rękę do państwa, a państwo daje od niechcenia, byle co i byle jak; w końcu to niewielki region Italii, z dala od kontynentu, przynosi więcej kłopotów niż zysków.
Koło 1800 roku król Sardynii i Piemontu wydał bezterminowe koncesje na wydobycie z tutejszych gór ołowiu i cynku firmom francuskim i belgijskim. Przez 150 lar zamieniono tutejsze góry w szwajcarski ser, wyryto setki kilometrów sztolni i korytarzy. Przy udziale Polaków, dodajmy; po Pierwszej Światowej internowanych jeńców, po Drugiej Światowej z ochotników ze Śląska. Ostatni polski inżynier i górnik zginęli tu, kopiąc sztolnię, nie dalej jak 15 lat temu.
Z całego tego wydobytego stąd bogactwa nic nie zostało na Sardynii. Nie budowano dróg; tylko kolejki do wywożenia surowca w pobliże morza; tam stawiano piece, które z grubsza oddzielały surowiec od skały. Najpierw kobiety stwardniałymi rękami to rozdzielały na taśmie, a potem podpływały małe łodzie, zabierały nieforemne wytopki i przewoziły na łodzie większe. Te odbijały, załadowane, w kierunku jeszcze większych a te z kolei w kierunku dalekich portów, ale nie sardyńskich. 1500 osób zginęło w tych kopalniach w niespełna 150 lat. O: ojciec Bruna, ojciec Sergia… W tych kopalniach Sardyńczycy się rodzili tu pracowali i tu umierali. Żeby się nie buntowali, budowano im kaplice, szkoły i boiska; kopalnia dbała o wszystkie elementarne potrzeby rodzin pracowników. Zarobki były głodowe, ale były, a gdzie indziej nie było nic. Nie ruszali się spod swoich chałupek, byle jak postawionych w pobliżu kopalń, bo po co? Ginęli, to ginęli, chorowali, to chorowali; takie sardyńskie życie, jedyna alternatywa to paść kozy, ale kozy kosztują; trzeba je kupić albo odziedziczyć…
W 1950 r. zasoby się wyczerpały i zagraniczne spółki kopalnie zamknęły. Całe pokolenie Sardyńczyków nie wiedziało, co ze sobą zrobić. Państwo usiłowało przez 20-30 lat utrzymać nierentowne kopalnie przy życiu, potem powiedziało „pas”. No i koniec. Pozostały podziurawione jak robaczywy grzyb góry i setki okropnych struktur hutniczych, pobudowanych bezpośrednio na brzegu morza. Skruszały, leżą w gruzach. Całe miasteczka zostały porzucone albo nie ma po nich śladu, albo tu i ówdzie sterczą w niebo jeszcze jakieś ruiny.
W trosce o piękno środowiska zakazano budować struktur turystycznych. Z troski o środowisko. To największe bogactwo tej przecudnej ziemi leży odłogiem, jest brudnawe i zasyfione, ale środowisko triumfuje. Tylko na Północnym Wschodzie - Golfo degli Aranci, Porto Rotondo, Porto Cervo – kiedyś ze względów politycznych dano te ziemie w pacht Adze Khanowi; dziś to raj milionerów z Rosji, Berlusconiego, Mirka i jego Topolanka i innych snobistycznych bogaczy lub znajomych bogaczy. Ja nie sądzę, żeby tamte tereny straciły na tej koncesji. Sądzę, że jeśli władze regionu chcą chronić środowisko, to niech zaczną od sprzątania, od bonifikacji tysięcy czynnych jeszcze zbiorników zatrutych arszenikiem, tlenkami aluminium czy innymi chemikaliami, które każdej wiosny, kiedy i tutaj, nad tę suchą ziemię przychodzi deszcz, przelewają się, tworząc ogromne zagrożenie dla życia i zdrowia mieszkańców, dwu i czteronożnych, a także dla roślin.
Pewnie, nie można powtórzyć dzikiej gonitwy do cementowania plaż, jak to miało miejsce w Hiszpanii, poważna władza powinna umieć sobie z tym poradzić. Ba, poważna władza…
Jakimś cudem, mimo panującego zakazu, ten i ów dostaje zezwolenie na budowę „mieszkaniową”, tj mini-domki szeregowe, po 50 m2 każdy, na dwóch piętrach i ze schodami, które liczą się do metrażu. Można taki kupić już za 100 tysięcy euro. Chętnych nie brakuje. Ale zaraz potem odkrywa się, że tu nie ma wody, więc trzeba ją zamawiać w wielkich bidonach za słone pieniądze. Potem okazuje się że domki stoją na piasku, więc mają tendencję do wyłamywania się z „szeregu”. I że są wykonane tak tandetnie, że nie mija rok, a trzeba całość znów tynkować od zewnątrz i wewnątrz. Sporo jest takich osiedli-widm porzuconych, których mieszkańcy prawują się z budowniczym, który już tymczasem zdążył zbankrutować.
Ale w miasteczkach ludzie sprzyjają takim bezecnym inicjatywom budowlanym, bo to przecież trochę miejsc pracy, choćby na krótko…
Ciao, piękna, kochana, zaklęta i przeklęta Sardynio…
https://www.facebook.com/photo/?fbid=10210376139178784&set=pcb.10210376165979454


10 lat temu

Na zdrowy rozum, pisałem o tym nie raz, w Polsce powinna istnieć i rządzić duża partia chrześcijańsko-demokratyczna. Powinna też istnieć duża partia socjaldemokratyczna, zdolna przejąć władzę od chadecji, gdyby ta nie dość pilnie dbała o czystość swoich szeregów. Tak działo się po dyktatorskich przełomach we Włoszech, tak było w Hiszpanii, Niemczech, Austrii i, z oczywistymi, niewielkimi różnicami, w wielu innych krajach europejskich.
Niestety, w Polsce nie udało się zbudować żadnej z tych partii. Rozmaite próby tworzenia chadeckiego centrum – od UW, przez AWS do PO - spaliły na panewce. UW była zbyt elitarna, AWS i PO zabrakło lidera z jasną wizją partii i państwa i w rezultacie obie te formacje były zbyt amorficzne, by przetrwać. PO jest jednak na tym tle swoistym fenomenem, bo trwa dłużej niż pozostałe formacje. Zawdzięczała to obecności najlepszych i najciekawszych umysłów politycznych epoki. Niestety, jej lider, Donald Tusk, bez wątpienia najzdolniejszy polski polityk okresu po przełomie, popełnił wszystkie – chciałoby się powiedzieć – banalne błędy, jakie może popełnić lider: zachciało mu się jedynowładztwa i oddalił od sfery decyzyjnej wszystkich najzdolniejszych polityków swojej partii, albo eliminując ich z życia publicznego, albo zsyłając do Brukseli. Na dodatek przestał słuchać jakichkolwiek doradców poza yesmanami. Kiedy PO znalazło się w kryzysie, „komisarze” tej partii nie przywołali z powrotem oddalonych liderów, jedynych, zdolnych odwrócić niekorzystne tendencje.
Piszę „komisarzy”, bo po „emigracji” Tuska nie zwołano nawet kongresu, by przeanalizować stan partii i demokratycznie wybrać nowe jej władze.
Tak, racja, dzisiaj jest łatwo i modnie krytykować PO. Ale ja jestem „kryty”: w 2009 r. poróżniliśmy się (uwaga, poróżniliśmy, nie pokłóciliśmy!) ze Stefanem Bratkowskim; przewidując rozwój wydarzeń napisałem wówczas artykuł „Tusku odejdź”, który Mistrzowi bardzo się nie spodobał. Oczywiście nie będę dziś mu wytykał, że moje ówczesne prognozy sprawdziły się co do joty, nie odczuwam z tego powodu żadnej satysfakcji.
Szkoda dłuższej analizy powodów, dla których nie narodziła się w Polsce socjaldemokracja z prawdziwego zdarzenia. Może kieruje mną osobista niechęć… Kiedyś, udzielając mi pierwszego dla polskich mediów wywiadu, Michaił Gorbaczow użył określenia „krasnaja armia nad Polszu nawisała” świetne określenie: nad polską socjaldemokracją „nawisajet” pokrętna osobowość Leszka Millera. Nie tylko nikt go nie rozliczył z krymskich pieniędzy ani z podarcia kontaktu na dostawy gazu z Norwegii, i skazanie nas na rosyjski szantaż, ale w 2005 r., w reakcji na jego nieudolne i skorumpowane rządy Polacy wybrali nacjonal-bolszewików z ich ideą ludowej sprawiedliwości. Potem osobiście uczestniczył w rozbijaniu wszystkich lewicowych formacji i likwidowaniu wszystkich, co zdolniejszych, lewicowych działaczy. Wielu go nie doceniło, znając jego mocno toporny umysł, ale miał rację, kiedy mówił, że upór i wytrwałość łączą go z Jarosławem Kaczyńskim.
I dlatego mamy tę historyczną anomalię, że dominującą siłą polityczną w Polsce staje się, całkowicie anachroniczna endecja. Właściwie to jest jej nowa forma, którą należałoby nazwać „enbecją”, bo tu element demokracji zastąpiony został z grubsza obciosanym bolszewizmem. Powoli poddajemy się nagle nobilitowanemu Złu.
Istnieje wiele uczonych rozpraw na temat przyczyn, dla których normalni ludzie dają się porwać idei zła; nie zamierzam z nimi konkurować. Historia uczy jednak, że w takich sytuacjach, siły dobra nagle ogarnia wszechobecna Niemożność, atrofia woli, niezdolność do mobilizacji, przeciwstawienia się Złu, nim ono całkowicie zatriumfuje. Potem pokonać je będzie znacznie trudniej i będzie wymagało znacznie większych ofiar.
Nic te moje facebookowe jeremiady nie dadzą, szkoda było czasu na ich pisanie i na czytanie. Co komu po satysfakcji „a nie mówiłem”?



Ulica Kozia, Warszawa


Komentarze

  1. No i Tusk musiał wrócić, bo młodsi trwonili to, co on jednak trzymał w kupie.
    A że odsunął współtwórców PO, to w końcu skrupiło się na jej jakosci

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wasze wpisy z datą 14 sierpnia, a mój z datą 15 sierpnia. Tajemnicza sprawa...

      Usuń
  2. Dziękuję za dzisiaj, wczoraj i mam nadzieję za jutro..... za teksty, wspomnienia i kwiatki też 😍

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzień dobry w południowy, miejski, warszawski skwar. Czytam w chłodzie lip i zamyślam się głęboko, nad przyszłością nas wszystkich.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga