DRUGI OBIEG
Niedziela, 7 września 2025
Nie ma rzeczki wpadającej, prawie nie ma rzeki, do której wpadała, jesienne
kolory.
Już nie szumi, tak jak kiedyś…
Promień słońca z zachodu.
Ta wyspa to zazwyczaj dno rzeki. Tamte pale służą wojsku do ustawiania mostów
pontonowych. Widzicie, gdzie czernieją? Tam jest średni poziom Wisły
Nie lubi, oj nie lubi D.O. jesieni. Zwłaszcza kiedy nadchodzi w kalendarzowym
lecie.
Ta wydma też zazwyczaj jest pod wodą.
Polska, więc tęcza wychodzi nieśmiało: zaraz jakiś polski cymbał ją podpali.
Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić…
Pogotowie nie jechało na sygnale, znaczy drób zdrowy.
Polskie krajobrazy.
2 lata temu
1.
Kto wie, kto wie, czy to jest tour pożegnalny po miejscach, które D.O. ukochał,
czy wiek, zdrowie i finanse pozwolą mu przyjechać tu raz jeszcze, pozwolą
mieszkać w miarę ludzkich, choć mocno spartańskich warunkach?
A ostatnich parę dni D.O. spędził w miejscu zupełnie magicznym. Jak zwykle,
trafił tu zaledwie kilka lat temu zupełnie przypadkiem i wlazło mu w serce.
Czekał na okazję, by wrócić i pokazać je Żonie. Skąpa zazwyczaj w oznakach
aprobaty, tym razem chyba jej też się spoobało. A o to nie jest łatwo, ponieważ
idolatryzuje Italię i wobec jej piękności wszystko inne blednie „jest niezłe,
ale to blada kopia tego, co we Włoszech jest w takiej obfitości”.
Tutaj było o tyle łatwiej, że to przez stulecia były Włochy, nawet jeśli od
1797 r., po upadku Wenecji, cesarsko-królewskie.
W pierwszych dziesięcioleciach XIX wieku, miasto zamieszkane niemal wyłącznie
przez Włochów, uczestniczyło w walkach ze Słowianami (Słoweńcami i Chorwatami)
o sprawowanie władzy na Istrii W 1894 r. wywołali powstanie przeciwko
narzuceniu przez rząd austriacki dwujęzycznych tablic informacyjnych
włosko-słoweńskich.
Jakie są dziś stosunki między mniejszością włoską, która uniknęła śmierci lub
wygnania przez partyzantów marszałka Tito, który swoich zachęcał o
eksterminacji Włochów w ich ojczyźnie?
D.O. nie ma pojęcia. Sądząc po knajpach, sklepach i ulicach wszyscy są
dwujęzyczni, na urzędach, obok słoweńskiej, wisi flaga włoska i unijna, nazwy
ulic są dwujęzyczne… Włochy przez prawie dekadę blokowały przystąpienie
Słowenii do UE, domagając się gwarancji dla swojej mniejszości. Ale w mediach
nie pojawiają się informacje o jakichś istotniejszych konfliktach.
Niech żyje Unia Europejska!
2.
A to jedno z niewielu takich miejsc, w których budzisz się, wyglądasz przez
okno i wydaje ci się, że dalej śnisz. Albo że znalazłeś się w jakiejś bajce.
Może nawet w niebie. Olśniewająca biel wyślizganego przez miliony stóp
trawertynu, błękit nieba i wody, pastelowe kolory domów wyznaczają wąwozy
wąziutkich uliczek.
3.
Poprzednim razem D.O. był tu pod koniec listopada i okazało się, że hotel w
centrum miał całkiem przystępną cenę 70 euro. Drogawo, ale niech tam. No i
wyszło na to, że to jeden z najlepszych, najrozkoszniejszych pobytów hotelowych
w życiu D.O. Potem odkrył, że w sezonie noc w takim pokoju, jak ten D.O., z
przepastną jaskinią – balkonem, wychodzącym prosto na morze i zachody słońca,
kosztuje 1000 i więcej euro za noc. Więc chodzi koło tego hotelu i wzdycha. Za
tymi widokami, shuttlem VIP, wożącym D.O. z parkingu za miastem pod drzwi
hotelu, za tymi ukłonami portierów, za królewskimi śniadaniami na werandzie na
samym morzem…
Tak, tak, bywały takie chwile, że D.O. był uprzywilejowany, należał do tych
wybranych, którym nie skąpiono zaszczytów i luksusów. Nie ma zamiaru ukrywać,
że pławił się w tych chwilach, ale nie osądzaj go źle: po stronie przykrości w
życiu D.O. istnieje duża przewaga. I D.O. nigdy nie dał się kupić, przekupić,
zapomnieć o swoich obowiązkach wobec czytelników czy widzów, nigdy nie stracił
z pola widzenia fundamentalnej uczciwości.
W każdym razie zawsze dawał dyla, zanim prywatka dobiegła końca.
4.
Bora bywa jasna i ciemna.
Wczoraj obudziła nas jasna. Niebo bezchmurne i wiejeździ jak w Kieleckiem.
Jak to bora – bardzo silne podmuchy, potem wiar, jak wszystkie inne i znowu łeb
urywa.
W sumie – poza bólem głowy – wielkich przykrości z tego nie było, bo wiatr był
ciepły, słoneczko też. Tylko ruch od rana: zamykanie parasoli w barach – część
padła, na szczęście bez ofiar, wyłapywanie kartoników z menu po placach i
ulicach, nim wpadną o morza.
Ahoj, przygodo.
5.
D.O. nie wymienia nazwy miasta, choć to żadna zagadka, to chęć uchronienia go
przed kompletnym zadeptaniem. I tak już jest zbyt tłoczno, choć wrzesień
postępuje. Sporo Polaków.
Może, może… Kiedyś D.O. jeszcze tu wróci, luksusowy hotel w centrum znów będzie
na miarę jego sakiewki, a frutti di mare nie będzie mógł jeść i zapijać winem
bez obawy o przykre sensacje żołądkowe?
Może morze znów będzie takie wzburzone, słońce tak przyjazne, a kelnerzy w
nadmorskich knajpeczkach mniej zmęczeni długim, intensywnym sezonem?
Widok z okna wynajętego pokoiku państwa D.O.stwa. Ten biały owal wyznacza
granice starego portu. W miasteczku jest muzeum archeologiczne z filmem 3D,
pokazującym przeszłość tego miejsca.
A plac jest poświęcony prominentnemu synowi tego miasta – Giuseppe Tartiniemu,
XVIII-wiecznemu skrzypkowi i kompozytorowi.
Bora
Uliczki tego cudownego miasteczka.
Każe z tych zdjęć zasługiwałoby na pełen format, ale wtedy post nigdy by się
nie skończył. Ale – może się uda przyjrzeć każdemu z nich po kolei?
Widoczek spod kościoła.
Uliczki, już za dnia magiczne, w nocy są z innego świata.
5 lat temu
GWIAŹDZISTEGO DYJAMENTU NIE ZNALAZŁEM
... „ТУ ХОЧУ ЖИТИ, УМИРАТИ
ДЕ ЖИЛИ МІЙ ОТЕЦ І МАТИ” ...
Czy warto zaprzątać sobie myśli czymś, czego nie ma?
To trącące herezją pytanie od stuleci trapi filozofów, a racjonalista zapewne
odruchowo odpowie: „Nie warto”.
To, czemu ja, sobie i tobie, zaprzątam?
Słyszałeś o Desznie? Nie? No właśnie. Czemu miałbyś słyszeć, skoro Deszna nie
ma?
Choć było, na pewno już przed 1389 r. Wiemy to, bo miecznik krakowski Zyndram z
Maszkowic podarował okoliczny las niejakiemu Janowi Gandzlowi. W 1479 należało
do wdowy po Wojewodzie Sandomierskim, Katarzyny Oleśnickiej. W 1522 r. stały tu
karczma z browarem i jednokołowy młyn. Wszystkiego 16 gospodarstw, w północnej
części Polacy, w południowej Łemkowie.
W 1526 r. stała tu cerkiew i to nie byle jaka, ale katolicka obrządku
greckiego; przed Unią Brzeską z 1596 r. poszczególni patriarchowie z terenów
pogranicznych dość dowolnie deklarowali lojalność, a to Rzymowi, a to
Konstantynopolowi.
W 1536 r. Deszno zostało sprzedane za 200 złotych niejakiemu Konstantynowi
Głodyńskiemu. Potem długo cisza, aż do 1820, kiedy to właścicielką wsi była
niejaka Zofia Skurska. W 1881 r. w Desznie mieszkało 370 osób, z czego 250 to
byli Rusini, a 120 uważało się za Polaków.
W 1901 r. mieszkał tu, kurując się z kiły się u pobliskich wód Stanisław
Wyspiański.
Podczas I Wojny Światowej trwały tu ciężkie walki, a wycofujący się Niemcy
spalili większą część wsi. Pozostali przy życiu mieszkańcy z trudem ją
odbudowali. Tutejsza stara cerkiew greckokatolicka stała się wręcz katedrą, bo
opodal znajdowała się siedziba Administracji Apostolskiej Łemkowszczyzny, a
była największą w okolicy świątynią unicką.
II Wojnę Niemcy zainaugurowali, mordując tu trzy rodziny żydowskie i dwie
romskie. Potem większość mieszkańców wywieźli na roboty w głąb Rzeszy. Wielu
nie wróciło. Potem, po ciężkich walkach, podczas których zniszczeniu uległa
większość niedawno odbudowanych domostw, 22 września 1945 r. wkroczyli tu
Sowieci. Wyznaczywszy granicę Polski na Bugu, latem 1945 nakazali pozostałym
przy życiu, mieszkającym tu od zawsze Rusinom z Deszna wynosić się do
Ukraińskiej SSR. Ich domy stały opuszczone.
W odwecie, 6 stycznia 1946 r., dwa oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii
„Didyka” i „Chrina” wkroczyły tu i spaliły wszystkie domy Polaków.
No i już.
Tu historia Deszna się kończy.
Nie ma. To, co pozostało, jest na zdjęciach.
A ja zaprzątam nim głowę sobie i tobie.
I nie tylko dlatego, że w r. 1959, może 1960, pani od rytmiki uczyła nas do
szkolnego przedstawienia „tańców łemkowskich”. Inna pani na pianinie wygrywała
do owych tańców melodię. Do dziś dźwięczy mi w głowie.
Wtedy nie miałem pojęcia, kim byli owi „Łemkowie”, którzy tak skocznie grali i
ładnie tańczyli. Nic nie słyszałem o akacji „Wisła”, narodowej hańbie
zsowietyzowanych Polaków. Ale i bez sowietyzacji Polacy zawsze lubili
rozprawiać się z mniejszościami.
I wcale im nie przeszło.
Choć zarasta, to cmentarz, który trudno dostrzec w chaszczach, ktoś jednak
odwiedza, ustawia znicze, kwiaty.
Inne już upadły lub chylą się ku upadkowi.
Napisy na nagrobkach prawie już nieczytelne, ale jest ich zaledwie kilka,
pozostałe już nie wiedzą, kto pod nimi spoczywa.
10 lat temu
1.
Kiedy moje dzieci były chore i potrzebowały antybiotyku, a ja – człowiek bez
ojczyzny - nie miałem na lekarstwa, to zdesperowany i na krawędzi obłędu
chciałem napaść na stację benzynową. Miałem plan. Nie zostałem przestępcą tylko
dlatego, że, ociągając się, pewien znajomy wyciągnął z kieszeni 10 tysięcy
lirów i moje dzieci wyzdrowiały.
2.
Jako członek Komitetu Solidarności we Włoszech poszedłem wraz z Kolegami do
ministra Spraw Wewnętrznych (nb. przyszłego prezydenta) z prośbą, by polepszył
sytuację uchodźców z Polski, przebywających w obozach Santa Maria Capua Vetere
i – zwłaszcza – w Latinie. W tym ostatnim właśnie zginął właśnie od ciosu noża
młody Polak. Śledztwo?! Proszę mnie nie rozśmieszać! Uchodźcy nie mają praw,
nie mają nazwisk, nie mają sprawiedliwości. Wszyscy szeptali, że komendant
obozu utrzymuje na swoich rozkazach prywatną armię, złożoną z tzw. „Albańczyków”.
W rzeczywistości byli to obywatele Jugosławii, przeważnie Kosowarzy, ale na
mocy traktatu z Osimo Włochy zobowiązywały się nie udzielać azylu obywatelom
wschodniego sąsiada. Ci ludzie nie mieli szans na wyjazd z Włoch, byli skazani
na ten obóz. Komendant sformował z nich coś w rodzaju służby porządkowej, która
nie cofała się przed niczym. Kto się naraził komendantowi czy personelowi
obozu, był bity, prześladowany, czasami zabijany. Mówiło się też głośno, że
uchodźcy byli masowo okradani, bo obozami rządziła Camorra – neapolitańska
mafia.
3.
Była też grupa „szczęśliwców” – ludzi z rodzinami, których władze umieściły w
bezgwiazdkowych pensjonatach w podłej wówczas dzielnicy w pobliżu Stazione
Termini. Chodziłem do nich często. Po miesiącu wszyscy dostawali kota. Stan
psychiczny stłoczonych w pokojach ludzi z małymi przeważnie dziećmi był
fatalny. Kilka razy dziennie wybuchały awantury, które nierzadko przeradzały
się w bójki. Choć rodziny dostawały od rządu jakieś kieszonkowe, było ono tak
małe, że starczało z wielką biedą na jedzenie; ba, takie jedzenie, żeby nie
umrzeć z głodu. Chleb bez okrasy, kluski bez sosu. Nie było po co wychodzić na
zewnątrz, kolorowe witryny tylko denerwowały. No i trzeba było pilnować
dobytku, bo kradzieże były nagminne, a w takim skrajnym niedostatku każdy
przedmiot to było bogactwo luksus.
W jednym pensjonacie mieli szczęście. Trafił się pewien Ślązak, Andrzej, duuuży
facet. Kilkoma celnie wymierzonymi ciosami w nos, spokojem i głosem nie
znoszącym sprzeciwu zaprowadził tam porządek. Ludzie wrzucali rządowe
kieszonkowe do wspólnej kasy, zarządził dyżury przy gotowaniu.
Nagle okazało się, że starcza i na masło, i na ser, kluski też były jak Bóg
przykazał. Były też dyżury przy sprzątaniu, więc, w przeciwieństwie do innych
pensjonatów, gdzie Polacy żyli w brudzie i smrodzie, tam było zawsze
czyściutko. No, ale Andrzej był tylko jeden i wkrótce wyjechał do Ameryki.
Zdążył tylko jeszcze ochrzcić swoją małą córeczkę u św. Stanisława przy Via
delle Botteghe Oscure, róg Via dei Polacchi.
4.
Staram się selekcjonować znajomych na fb i do niedawna byłem zadowolony, albo
nawet dumny z poziomu wpisów. Pojedynczych warchołów wywalałem bez pardonu.
Teraz już nie jestem zadowolony. Tak wielu z moich znajomych zionie nienawiścią
do uchodźców; uchodźców, których nigdy nie widzieli na oczy. Dla mnie te
sentymenty antyimigranckie są równoznaczne z antysemityzmem. W końcu większość
współczesnych antysemitów – a ilu ich jest wystarczy sprawdzić w internecie,
czasami mam wrażenie, że do lawinowa większość Polaków – też nigdy Żyda na oczy
nie widziała.
13 lat temu
Świetna ta gra słów w finale!
OdpowiedzUsuńŚwietna...
OdpowiedzUsuńgorzko . . .
OdpowiedzUsuńmieć szynkę i zjeść szynkę
OdpowiedzUsuńDzień dobry
OdpowiedzUsuń