2 lata temu

1.
W dzień to w dzień. Jest łatwo ich odgonić.
Ale gdy zapada noc… Przychodzą, siadają na skraju łóżka, na poduszce, przytulają się, głaszczą. Czasem pojedynczo, czasem parami, czasem całą grupą. Mówią znów dawno zapomniane słowa. Wyczarowują kolorowe filmy, na których jesteśmy razem. Takie urywki, strzępki.
Bolą, bardzo bolą. Wywołują niemożliwą do uśmierzenia żałość, rozpacz.
Ból, jaki wywołują potrafi zagłuszyć największy ból fizyczny.
Byli częścią nas, naszym sercem, naszymi oczami i uszami. Dotykaliśmy ich, ściskaliśmy.
Ale teraz… Nie chciałoby się, by powracali. Bo boli.
I nic nie pomaga rzucanie się w łóżku, żadne autoperswazje nie działają.
Co byśmy dali za beztroski sen… Bez nich, samotnie.
Ale nie nadchodzi.
Przywodzą straszne myśli o niebycie, czerni zimnej i absolutnej.
Szkoda, że nie zdążyło się, nie umiało powiedzieć wszystkich dobrych słów, wyznać całej swojej miłości.

2.
Dziwne.
Wracają tylko ci, których się kochało.
Inni? Ach, trzeba się za dnia wysilać, by sobie o nich przypomnieć.
Ale po co?

3.
Nie mogę przeboleć, że nie byłem na pogrzebie Mirka Chojeckiego. A tak chhciałem oddać mu hołd. Wielki Polak, patriota, to jemu w dużej mierze zawdzięczamy wolną Polskę, bo wolnej Polski nie ma bez wolnego słowa.

4.
Listopad to dla szajki niebezpieczna pora.
Oby znikła przynajmniej ona.






4 lata temu
1.
Chcesz wrócić do Rzymu? To musisz wrzucić monetkę do Fontanny di Trevi!
D.O. przez 15 lat miał biuro o sto metrów od niej, więc mu, grzesznemu, spowszedniała. Ale kiedy półtora roku temu opowiadał sprzed niej o początkach pandemii, była już odrestaurowana i wyczyszczona, z niebieściutką wodą… Poza tym była pandemiczna histeria i padał deszcz, więc placyk przed Fontanną był pusty, a D.O. nigdy go wcześniej pustym nie widział…
Ilekroć o Fontannie myśli, powraca D.O. wspomnienie sprzed dwudziestu czterech lat: kiedy zawaliły się obie wieże WTC, co D.O. z Kolegami – dziennikarzami z całego świata oglądał w telewizji – ktoś powiedział, że powinniśmy się na coś przydać i powiedzieć co się stało rozhisteryzowanym turystom z USA. Więc kilkoro z nas wyszło z biura i poszliśmy pod fontannę, a potem, aż niemal do zmroku, powtarzaliśmy w różnych językach spragnionym informacji ludziom to, co widzieliśmy.

Demokracje bywają bezpośrednie i reprezentatywne. Jak się okazuje, reportaże też. Zazwyczaj nadajemy za pośrednictwem jakiegoś… medium, czyli pośrednika. Tamtego dnia, przed Fontanną, D.O. praktykował – chyba jedyny raz w życiu – dziennikarstwo bezpośrednie. I nigdy, jak wtedy, nie czuł się tak potrzebny.
Reakcje ludzkie… Nasze słowa wywoływały wstrząs, sprawiały, że ludzie płakali i nawet zawodzili. Siadali na bazaltowej kostce, dostawali konwulsji albo rzucali się sobie ze łzami w ramiona…
2.
Te wszystkie wspomnienia do D.O. powróciły w niedzielę rano, kiedy 15 na 20 możnych tego świata zebrało się w odświętnych ubraniach, by wrzucić swoją monetkę.
No, niezupełnie swoją. Kiedy dojdziesz do pewnego szczebla przestajesz musieć mieć przy sobie pieniądze. Mario Draghi o tym wie: jako gubernator Centralnego Banku Europejskiego przyzwyczaił się do żebraków na wielką skalę.
Bo może P.T. Czytelnicy nie wiedzą, że są żebracy na małą i na wielką skalę; obok pierwszych przechodzą obojętnie, obok drugich ich noga nie postanie, bo P.T. Czytelników zastrzelą ochroniarze.  A oni też żyją z żebrów, choć głównie z rozboju.
Dlatego też premier Mario Draghi rozdał każdemu z liderów i każdej z liderek po monetce. Żeby nie było wstydu.
Cyk, plusk… Wrócą?
Może niektórzy… Inni pewnie pójdą siedzieć, bo premier czy prezydent to ryzykowna fucha.
Szczerze mówiąc, to organizatorzy mogli sobie już darować tę niebieską wykładzinę, którą pokryli pięć schodków, łączących poziom fontanny z poziomem ulicy. To w końcu funkcjonariusze, utrzymywani z publicznych pieniędzy, a nie koronowane głowy! A i koronowane głowy już dzisiaj nie te, co kiedyś…
I taki na przykład Fumio Kishida, nowy premier Japonii, zrobił sobie selfie!
A Biden i Trudeau, stracili taką okazję! Najwyraźniej nie chcą wrócić…

3.
Mało kto wie, że przed tym uroczystym topieniem publicznych pieniędzy – kto, jak nie oni! – w Fontannie doszło do małego dramatu. Mewa zabiła i ze smakiem pożerała wronę. Zwłoki uprzątnięto dosłownie w ostatniej chwili.
Cóż: zabójstwa wśród zwierząt są ekologiczne, podobnie, jak gnicie ich zwłok.

5.
Czy cała ta karuzela, z całym tym cyrkiem (z Borisem Johnsonem oczywiście, jako głównym clownem, zdała się na coś, choćby psu na budę?
Pożywiom, uwidim, ale porozumienie w sprawie natychmiastowego zatrzymania publicznego finansowania węgla D.O. wydaje się być ważkie.

Kraje bogate potwierdziły, co obiecały w Paryżu: 100 mld $ dla krajów biednych na konwersję klimatyczną, czyli odejście od węgla i paliw kopalnych. Gdyby Czytelnikom przyszedł do głowy jakiś biedny kraj, który z tych 100 miliardów $, z powodu głupoty rządzących, nie zobaczy ani grosza, by się przestawiać na energię odnawialną, to mogą sobie tych rządzących gdzieś tam pocałować.
Choć, warto pamiętać, że Europa wytwarza tylko 7-8% emisji gazów cieplarnianych: daleko więcej wytwarzają Chiny, Indie i Rosja.
Podtrzymano r. 2050 jako termin, do którego kraje powinny dojść do zerowych emisji gazów cieplarnianych. Rosja i – zwłaszcza – Chiny, nalegały na r. 2060, ale ich nie posłuchano.
Z tym, że z doświadczeń D.O. wynika, że Chińczycy nie mają sobie równych w planowaniu i dlatego jest przekonany, że 2050 jest datą nierealną. Tym bardziej, że prawdopodobnie tylko Chiny wezmą swoje zobowiązania poważnie, a taka Rosja, czy takie Indie – wezmą swoje zobowiązania najzupełniej niepoważnie.

14.
Na zakończenie dobra wiadomość z Watykanu: Odpusty ogólne dla zmarłych, z powodu pandemii, zostały, dekretem Penitencjarii Apostolskiej, przedłużone na cały listopad.
Główne punkty to: „Odpust zupełny dla tych, którzy odwiedzają cmentarz i modlą się za zmarłych choćby tylko mentalnie, ustanowiony z reguły tylko w poszczególne dni od 1 do 8 listopada, może zostać przeniesiony na inne dni tego samego miesiąca aż do jego zakończenia. Te dni, dowolnie wybrane przez poszczególnych wiernych, można również oddzielić od siebie”.
Ponadto „odpust zupełny z dnia 2 listopada, ustanowiony z okazji wspomnienia wszystkich zmarłych wiernych, dla tych, którzy pobożnie nawiedzają kościół lub kaplicę i odmawiają tam „Ojcze nasz” i „Credo”, może być przeniesiony nie tylko na niedzielę przed lub po lub uroczystości Wszystkich Świętych, ale także na inny dzień miesiąca listopada, według wolnego wyboru poszczególnych wiernych”.
I wreszcie: „starsi, chorzy i wszyscy, którzy z ważnych powodów nie mogą opuścić domu, na przykład z powodu ograniczeń nałożonych przez kompetentną władzę w czasie pandemii (…), uzyskują odpust zupełny. pod warunkiem, że duchowo jednocząc się ze wszystkimi innymi wiernymi, całkowicie oderwanymi od grzechu i z zamiarem jak najszybszego spełnienia trzech zwykłych warunków (spowiedzi sakramentalnej, Komunii eucharystycznej i modlitwy w intencji Ojca Świętego), przed obrazem Jezusa lub Najświętszej Maryi Panny/ (…)
Brak dostępnego opisu zdjęcia.
Nie bardzo wiadomo, skąd się wziął obrzęd z wrzucaniem monety. W każdym razie, aby mieć pewność powrotu do Wiecznego Miasta, należy wrzucić monetę do XVIII-wiecznej fontanny, stojąc do niej tyłem, a następnie natychmiast odwrócić się i zdążyć monetę zobaczyć, zanim zniknie w wodzie. Państwo możni nie byli poinformowani, więc się nie odwrócili. Cała szopka na nic!
Nb. w dni powszednie, w sezonie turystycznym, co noc wydobywa się z Fontanny di Trevi ok. 3000 euro w monetach.
Myślicie, że znaleźliście sposób na łatwy zarobek? A figę: stoją pilnujący stójkowi, jest pełen monitoring, a za każdą próbę, minimalny sztraf wynosi 3-5000 euro.


7 lat temu
Ziemia nagle się postarzała, poszarzała, zapadła w sobie. Trzeba wprawnego oka, by dostrzec w niej ślady dawnej piękności. Listopadowe słońce jest jak morfina dla umierającego. Ozimina – jak wnuk u wezgłowia. Rosa – jak perły, nieco już niemodne, ale nadal olśniewające.
Brak dostępnego opisu zdjęcia.


9 lat temu
Może i skleroza nie boli, ale i tak jest uciążliwa.
Na lotnisko spokojnie, mamy czas. Wysiadam – oooops! Jestem w samym sweterku. No trudno. Na lotnisku najtańsza kurteczka – 1600. Dziękuję, pomarznę.
Lecę. Koło mnie pan Ukrainiec bardzo aromatyczny, żona trójka dzieci, od nastolatki do malucha. Przypominam sobie słowa papieża Franciszka, wyzwalam w sobie całą życzliwość. Słusznie. Pan częstuje mnie cukierkiem, z uśmiechem odmawiam, bo z cukierków najbardziej lubię śledzia, ale karcę się, że może uznać, że potraktowałem go wyniośle.
Dokoła wrzeszczące dziatki, jego nie, jego chodzą jak w zegarku. Musi być kochająca rodzina. Kilkuletni maluch z tyłu coś tam protestuje, że wolałby siedzieć gdzie indziej, a tata, bez złości, bez irytacji: „Iwan, tu nie chodzi o to co kto chce, ale o to, co wolno, a czego nie wolno. To samolot, musimy bezwzględnie wykonywać polecenia tej pani”. Iwan cichnie i nie oskarży się już więcej przez cały lot. Rozsądek ma po ojcu.
Jeszcze przed wejściem na pokład zostałem owrzeszczany przez hordy niemowląt i dzieci, które choć podrosły, to nie oduczyły się szantażować umęczonych rodziców wrzaskiem. Przechodzi mi przez myśl, że ja też zacznę wrzeszczeć: co, im wolno, to dlaczego mnie nie? Cóż to za idiotyczna konwencja społeczna, że jedni obywatele mogą zachowywać się okropnie w pełnym społecznym przyzwoleniu, a inni mają siedzieć jak trusie i być ofiarami przemocy akustycznej i nie tylko? Z obawy, że zostanę wyprowadzony z lotniska pod bronią i wyrzucony w samym swetrze na ziąb i deszcz, postanowiłem siedzieć cicho.
Przed lądowaniem zdumiała mnie ilość zieleni. Drzewa oliwne po horyzont, pod nimi trawa o wiosennym kolorze. Ech…
Szybciutko samochód, przemiła pani robi mi upgrade; dziękuję! Stary rzęch może popsuć wakacje, a klient przede mną ze standardowym pakietem ubezpieczeniowym właśnie dostał coś potwornie odrapanego. Przemiła pani odłożyła na bok kilka kopert z kluczykami: mówiąc: „O nas Włochach mówią, że jesteśmy bałaganiarzami, a co drugi cudzoziemiec oddaje nam samochód, który jedzie prosto do blacharza, jak tak można się obchodzić z cudzą własnością!
Dostałem model, który lubię, ale z automatem jeszcze go nie prowadziłem. Taki tam automat! Ledwie pięć biegów, które zmieniają się tak powolnie, że można się wściec. Znów: ty gazu, a on zwalnia. Tego najbardziej w samochodach nie lubię. Przerzuciłem w tryb manualny; no, nieco lepiej.
Pędem do centrum handlowego. W środku tłum wściekły i ryczący, gorąco, bo choć na dworze 19 stopni i świeci słońce, oni grzeją. Wszyscy – a jakże – w puchowych kurteczkach, ja jeden w swetrze, a i tak pot mi po plecach płynie. Jeden sklep, drugi sklep – co oni mają za rozmiary! XXL wchodzi mi na jedną rękę, 3XL – nie ma mowy o dopięciu. W supermarkecie, wśród mydła i powidła, na szczęście jakiś badziew, ale na grzbiet wchodzi. No i dobrze.
Wychodzę na zewnątrz, jest godzina 17 i czarna noc! A ja mam jeszcze 120 km krętej, wąskiej dróżki! A pani, która miała mi przekazać klucze spodziewa się mnie o 18. No więc rura, dokoła atrament. Potem niepotrzebnie wdałem się w miasteczko, uliczki, zaułki, żywej duszy… W końcu wszedłem do jakiegoś przybytku i mi wytłumaczono, że to było proste jak sznurek i duże jak wół, bylebym w miasteczko nie wjeżdżał.
O 19.20 zachwycona, że może już iść do domu pani od wynajętej (za śmieszne pieniądze) willi w kompleksie rezydencyjnym, willi, która w sezonie kosztuje 2000 euro tygodniowo) otwiera mi podwoje, pokazuje co i gdzie, psuje elektryczny kaloryfer (ale ja się nie orientuję) i znika.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, więc nawet nie bardzo wiem, gdzie jestem. Ale kompleks jest imponujący, wille, w szeregach, ułożone na zboczu wśród drzew oliwnych, droga i ścieżki oświetlone sugestywnymi lampkami, całość wzorowo zadbana, podobnie, jak i sama willetka: dwie sypialnie, salon, łazienka i ogromny taras – wszystko dla mnie i to za cenę, za którą w Polsce w sezonie można co najwyżej dostać po pysku, a poza sezonem – zjeść podejrzany bigos z przesuszonym chlebkiem.
-----------
Budzę się oczywiście według starego czasu i według budzika na dni robocze. Zmuszam się do spania jeszcze chwilę, ale kiedy pierwsze przebłyski dnia wpadają przez okno, nie wytrzymuję i wyskakuję z łóżka. Spoglądam przez okno i… No po prostu szok. Szok estetyczny. U moich stóp roztacza się widok na obszerną zatoczkę, zakończoną skalistym przylądkiem, Jest cisza, ptaki pewnie jeszcze śpią, a ja słyszę wyraźny oddech: cheeeee – echchchch, cheeeee – echchchch. Morze gładkie, ale małe fale, jak metronom, omywają żółty piasek: chluuust – rechluuuust. Morze mi oddycha!
Dokoła drzewa oliwne, bugenwille, które ani myślą tracić swoich fioletowych, udających kwiaty liści, jakiś rumianek, a może to nagietki… Kamienne ściany, otaczające i regulujące kompleks obsadzone zielonym, pachnącym rozmarynem. Od morza niespodziewanie łagodnie wznosi się duża, płaska dolina, na niej, wśród karnych szeregów oliwnych drzew, na wzgórku, białe miasteczko; wyżej, na szczycie dominującej nad okolicą góry – kolejne.
Zęby, prysznic, spodnie, polo z krótkimi rękawami i ruszam w całe to piękno. Na plaży biały domek, przed domkiem drewniana platforma, nad platformą daszek, pod daszkiem stoliki i krzesełka. Siadam, spragniony słońca, ale choć dopiero 8 rano, aż parzy w twarz. Drobniutkie, białe kamyki na plaży już grzeją, lśnią w słońcu, raz kolorem morza, raz kolorem nieba. Młody barman w drucianych okularkach studencika przynosi mi cappuccino i cornetto, a ja czuję, że zaraz odpłynę w jakąś nirwanę. I to był dopiero początek dnia, który przyniósł mi jeszcze niesamowitą ilość estetycznych doznań. Ale o tym potem. Bo szkoda słów, trzeba pokazać twarde zdjęcia, a tu – zgrzyt w całej tej perfekcji – internetu nie ma!
Brak dostępnego opisu zdjęcia.Widok z tarasu.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.Jeszcze jeden. W dole Mattinata.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.Monte Sant’Angelo

Brak dostępnego opisu zdjęcia.Peschici

Brak dostępnego opisu zdjęcia.Vieste

Brak dostępnego opisu zdjęcia.
Też Vieste

Brak dostępnego opisu zdjęcia.Vieste z drugiej strony.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.Droga do domu


6 lat temu
Czasami zmartwychwstają.
Nie, to nie apologia Przedednia Wszystkich Świętych (All Hallows' Eve, wulg. Halloween)…

Pisałem kiedyś, że budzę się, choćby w środku nocy, prawie zawsze „z pieśnią na ustach”.
Przed chwilą byłem jeszcze w jakichś strasznych tarapatach, pozornie bez wyjścia; albo sunąłem wielkimi krokami po wodzie, osiągając wielką prędkości i błogostan, a teraz, powróciwszy w stan tego, co zwykliśmy nazywać „jawą” mam w głowie huczącą piosenkę.
I w noc poprzedzającą chrześcijański Dzień Wszystkich Świętych obudziłem się tysiąc kilometrów od domu, a piosenka, która memu przebudzeniu towarzyszyła, zaczyna się od słów „Niedowiarki, czcze umysły”.
Ja nawet wiem, skąd mi się to wzięło. Szedłem ulicami tego obcego miasta, z zadrzewionego parku przeszedłem pod arkadami ciężkiego gmaszyska z przełomu poprzednich stuleci i wyszedłem na katedrę, może mniej pyszną od tylu innych, ale „ich”, więc najważniejszą.
Katedrę otaczała stalowa siatka, za siatką maszyny i uwijający się ludzie. Przystanąłem: cyzelowali i tak już lśniącą katedrę.
Uwagę moją przykuło dwóch ludzi z pietyzmem manipulujących jakimiś powleczonymi białymi wacikami pałeczkami, potem polerujących klamki bocznych drzwi, zapewne rzadko używanych.
- Biedacy – pomyślałem – tyle wysiłku, a przecież niebawem pierwsza bomba to wszystko rozpieprzy.
Odchodząc, przypomniałem sobie wszystkie te linijki, czytane niegdyś bez emocji w książkach do historii: „miasto wielokrotnie niszczone przez kolejnych najeźdźców”… I potem kolejne zdanie, w dwóch wariantach „lecz za każdym razie odbudowywane” albo „po ostatnim zniszczeniu opuszczone i na długo zapomniane”.
A ja byłem świadkiem zmartwychwstania Warszawy. Urodziłem się po wojnie, ale pamiętam zwały ruin na Marszałkowskiej i gdzie indziej.
Pełen ponurych myśli minąłem katedrę i kilkaset metrów dalej, przy placu Wolności, w mieście obcym, odległym o tysiąc kilometrów od Warszawy pomyślałem:
- „No i po co wznieśliście ją z martwych, uczyniliście piękniejszą i zamożniejszą niż kiedykolwiek, skoro potem zagłosowaliście na tych, którzy spowodują jej ponowną śmierć?”
Niemożliwe?
Możliwe, młody, beztroski człowieku.
Na dowód, że miasto można zabić, ot tak – zdjęcia mojego i obcego i ci jedynie słuszni, walczący z elitami, ci, którzy, jak nikt inni bezbłędnie potrafią wskazać kogo, w danej chwili należy nienawidzić.
PS. Piosenkę o tym, że „choć nie taka, jaką znałem, ale jest Warszawa” rozsławił po wojnie aktor Andrzej Bogucki, którego zdążyłem jeszcze poznać w Teatrze Narodowym. Cudowny głos, cudowne, przedniojęzykowe „ł”, urok i charme przedwojenny, ale wtedy nie wiedziałem, że on i jego żona, z Wańkowiczów, są „Sprawiedliwymi Wśród Narodów Świata” i że wśród tych, którym w czasie wojny pomagali, był Władysław Szpilman.
A słowa? Pasują jak ulał do powojennej, zmartwychwstającej Warszawy, zwłaszcza w wersji skróconej dla potrzeb piosenki, ale w rzeczywistości zostały napisane gdzieś pod koniec XIX w. przez Arthura Barthelsa.
Gdyby się państwu chciało wygooglować słowa… Zrozumieją państwo, że barbarzyńska ignorancja walczących z elitami jest czasem zbawienna, bo w całości ten wierszyk z pewnością nie mógłby być odśpiewany za życia Stalina i jego mniej „utalentowanych” następców.
PS 2. Kto zgadnie, co to za obce miasto, dostanie ode mnie kciuka!

Miasto z zagadki

Warszawa


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga