7 lat temu
To nie jest stulecie niepodległości.
Niepodległość sto lat temu odzyskaliśmy, ale nie potrafiliśmy jej długo,
niestety, utrzymać. Do jej utraty przyczyniły się prawnuki tych, którzy
wcześniej oddali Najjaśniejszą Rzeczpospolitą carycy Katarzynie, byleby nie
dopuścić, by stała się nowoczesna, otwarta i racjonalna. Pewnie oni też mieli
gęby pełne Boga, honoru i ojczyzny. Czerepy rubaszne, miłościwie również dziś
nam panujące.
„Pospolita” wcale nie oznacza „należąca
do pospólstwa”.
Ten cudownie przywrócony do bytu kraj budowali razem z Polakami także Rusini,
Niemcy i Żydzi, Włosi i Francuzi, Ormianie i Tatarzy i ludzie z wielu innych
nacji, którzy tę ziemię ukochali.
Dziś, kiedy wreszcie ktoś mądry w jednym zdaniu wymienił Ojców naszej
Niepodległości Piłsudskiego i Wałęsę, chciałbym, żebyśmy z życzliwością, z
wdzięcznością, z miłością nawet, poświęcili choćby przelotnie myśl także im; bo
i także im zawdzięczamy to, że istnieje i że potrafi być piękna.
Niech będzie prawdziwie Pospolita, domem i ojczyzną dla wszystkich, którzy ją
kochają.
Nie zapominając, że patriotyzm bez mądrości i bez szlachetności serca, to
czyste, wysublimowane szkodzenie ojczyźnie.
10 lat temu
Po pierwsze: Mjanma.
Pewnie nie wszyscy wiedzą nawet co to za stwór. A to duże, nieskończonej
piękności państwo; dawniej nazywało się Birma. Mimo to wielu z państwa może
mieć kłopoty z jego lokalizacją na mapie. Trudno. Odczuwam dzisiaj osobistą
satysfakcję z powodu lawinowego zwycięstwo w wyborach narodowej Ligi na Rzecz
Demokracji, której duchowym przywódcą jest pani Aung San Suu, Kyi (czytaj ong
san su czi). Miałem zaszczyt przeprowadzić z nią wywiad, jestem bodaj jedynym
polskim dziennikarzem, który tego dostąpił. To jedno z moich najpiękniejszych
wspomnień zawodowych. http://www.tvn24.pl/.../legenda-walki-z-dyktatura-w
...
Dlaczego? Wraz z nią do pomieszczenia wchodzi jej nieopisany autorytet; wzbudza
szacunek samą swoją postawą. Jej odpowiedzi są bardzo precyzyjne, słowa dobrane
z największą precyzją; proste, a trafiające w sedno. Nie ma słów zbędnych, nie
ma pozy, nie ma przemycania podwójnych znaczeń, nie ma nawet kokieterii! Proszę
zobaczyć, jak jest ubrana, jak zadbana, żaden szczegół nie wykroczył poza
wyznaczone mu miejsce, również pasemka siwych włosów u kobiety, której uroda
była zawsze jej wielką sojuszniczką.
O polskiej katastrofie w mediach mało. Z euforią piszą natomiast o zwycięstwie
pani Suu Kyi, z podobną euforią, z jaką z górą 35 lat temu pisały o powstaniu
Solidarności, czy równo 26 lat temu o runięciu Berlińskiego Muru.
Po drugie: zima.
Dzisiaj był pierwszy dzień z chmurami. „Pochmurny” to byłoby za dużo
powiedziane. Przepływały nad Ischią powoli, niektóre jasne, inne całkiem sine.
Wyrastająca prosto z morza góra Epomeo, łapała je na wysokości 789 metrów i
usiłowała zatrzymać, ale wyrywały się, jak dzierlatki z objęć lubieżnego starca
i płynęły dalej na wschód. Temperatura nieco spadła: na dole 22 stopnie, na
górze nawet 19.
Miejscowe damy mówią, że zima. Królują puchowe kurtki i zimowe buty. Damy
trzymają palcami zaciśnięte wysoko pod szyją kołnierze swoich puchówek, na
głowach grube wełniane czapki. Na mnie, w koszulce polo z krótkimi rękawkami
patrzą z politowaniem: „jeszcze jeden zwariowany Niemiec”.
No fakt, z Niemców sobie wszyscy żartowaliśmy.
1 kwietnia niemieccy turyści wkładają we Włoszech krótkie spodenki. Niech pada
śnieg, niech tramontana przewiewa na wylot: jest 1 kwietnia, a więc wiosna,
Ordnung!
Ja przesadnie gorący nie jestem, ale 22 stopnie, to dla mnie jeszcze
temperatura na krótkie rękawki, zwłaszcza, że, kiedy wyjdzie zza chmur słońce,
to piecze.
Po trzecie: kaldera.
Ci z Chalkidy musieli mieć piórko w pewnym miejscu, bo plątali się po Morzu
Śródziemnym z uporem godnym lepszej sprawy. Może dlatego, że ciągle się bili z
sąsiadami z Eretrii. Założyli mnóstwo kolonii na podeszwie wielkiego buta,
zwanej Magna Grecia, w połowie VIII w pne. zasiedlili też i Pithekoussai, bo
tak nazwali tę wysepkę na obrzeżach zatoki, zdominowanej przez wulkan.
Pithekoussai oznacza: zamieszkana przez małpy. Małp tu raczej nigdy nie było,
nie znaleziono choćby jednego szkieletu, więc małpami nazywali pewnie
miejscowych, mieszkających tu od Neolitu. Rzymianie nazwali ją Insula Maior, z
„Insula” – wyspa – zrobiła się Iscla, no i do Ischii już tylko jeden krok. Są
tu wody termalne salino-alkaliczne, leczące stawy i inne przypadłości, no i
oczywiście upiększające, a piękność musi być. Wystarczy wykopać głębszą
studnię, by dotrzeć do gorącego źródła. Pod spodem dużo się dzieje, choć
ostatni wybuch wulkanu Ischia miał miejsce w 1301 r i był malutki.
Ale kilka kilometrów dalej są Pola Flegrejskie czyli – kaldera superwulkanu o
średnicy 13 kilometrów. Znajdują się tu 24 kratery wulkaniczne. Ziemia ciągle
tam drży, a ze szczelin w ziemi wydobywają się cuchnące siarką gazy. Pod
kalderą znajduje się gigantyczne jezioro płynnej lawy. No i występuje tu
zjawisko zwane bradisismo, czyli okresowe podnoszenie się i opadanie
powierzchni ziemi. Do ostatniego wielkiego wybuchu tego superwulkanu doszło
około 40 tys. lat temu. Wezuwiusz, to tylko niewielki pryszcz na jego
obrzeżach. Ostatni raz trzasnął w 1944 roku, jakby wojny było mało. Było 29
ofiar śmiertelnych, wszystkie zginęły w wyniku zawalenia się dachów,
przysypanych ciężką warstwą pyłu wulkanicznego.
Po czwarte: zjawa.
Są takie włoskie słowa: „andrivieni”, albo „viavai”; oba oznaczają intensywny
ruch, wyjazdy i odjazdy, przyjścia i odejścia. Wystarczyły dwa dni, żebym
oswoił się z portem i z jego andrivieni. Ischia ma 46 km2, niemal dokładnie
tyle, co Otwock, ale jej porcik pracuje jak oszalały. Najczęstszymi gośćmi są
pasażerskie katamarany, niskie, zgrabne, szybkie: pól godziny i jesteś w
Neapolu. To nowoczesne diabelstwo, nawet nie potrzebuje kotwicy, by zacumować;
praktyczne, ale zupełnie tu nie na miejscu, tylko zakłócają powolny rytm
śródziemnomorskiego miasteczka.
Potem są dostojniejsze „navi” - statki: te są większe, choć różnią się
rozmiarami. Ich przybicia i odbicia po jednogodzinnej podróży z Neapolu są
powolniejsze, pełne gracji, odbywają długą grę wstępną, nim połączą się z
lądem.
No i największe: „traghetti” – promy osobowo-samochodowe, starocie, na których
kadłubach jest więcej farby niż żelaza. Te, zmęczone półtoragodzinnym zmaganiem
się z falami Zatoki Neapolitańskiej tańczą już bardzo powolne i wyuzdane tango
na środku zatoczki, kręcą ciężkimi kuprami, nim wreszcie przybiorą właściwą
pozycję do stosunku z nabrzeżem.
My staruszkowie chodzimy do łóżka wcześniej, wcześnie jemy kolację, wcześniej
wieczorny spacer, siusiu, paciorek, komputer i spać. Wczoraj wybrałem się na
długi spacer, do miejsca, gdzie równo 20 lat temu jedliśmy z Żoną
najwspanialszą ośmiornicę w życiu. Drewniany, pomalowany na krzykliwie czerwony
kolor pawilon na palach wbitych w plażę; wisiał nad wodą, okna wychodziły na
połączoną długim mostem wyspę z Castello Spagnolo… W tle migotały światła
pobliskiej Procidy, a z tyłu łuna, buchająca od Neapolu. Szedłem powoli, bo
biodro dawało mi się coraz gwałtowniej we znaki, a kiedy wreszcie, po kilku
kilometrach doszedłem do tego pawiloniku szczęśliwości kulinarnej wszelkiej,
okazało się, że jest na głucho zamknięty, bo seson is over. Każdemu krokowi
powrotnemu towarzyszył jęk, ale doszedłem, zasiadłem przy stoliku w portowej
tawernie i wpatrywałem się w odbijające się w wodzie światełka.
I nagle – zjawa! Czy ktoś jeszcze pamięta tę scenę z Amarcord Felliniego? Setki
łódeczek wypływają z Rimini w morze, by z bliska obserwować przejście dumy
włoskiej Marynarki, transatlantyku Rex, giganta mórz z jego milionem
połyskujących na burtach światełek?
Siedziałem za szybą tawerny, dźwięki z zewnątrz dochodziły owinięte w watę,
więc wcześniej go zobaczyłem niż usłyszałem. W ciemności, za zacumowanymi
jachtami, przesuwała się pełna świateł góra, jak duch, jak król-duch. Światła
giganta zatańczyły, pochyliły się w pełnym gracji ukłonie, nim wreszcie
zamarły, a długo potem zgasły.
Rano, zaraz po przebudzeniu, pobiegłem do okna, otworzyłem żaluzję i…
Stał tam stary, biały statek pasażerski, większy, owszem od normalnie tu
przypływających, ale nie był to Rex.
O, nocy, nocy przybądź i napraw niedoskonałości tego świata…
Po piąte:
Rex. Rex miał ponad 51 tys. ton wyporności i 140 tysięcy koni mechanicznych,
poruszających cztery czteroramienne śruby o 5-metrowej średnicy tak wyważone,
że bez trudu mógł je obracać jeden człowiek. Zwodowany został w 1931 r. w
obecności króla Wiktora Emanuela III, a matką chrzestną była królowa Helena. W
podróż inauguracyjną do Nowego Jorku wyruszył 27 września 1932 r. (prawie
dokładnie 20 lat przez moim urodzeniem). W 1933 r. zdobył Błękitną Wstęgę
Atlantyku pod kapitanem Francesco Tarabotto: 28,92 węzły, więcej niż duma floty
niemieckiej, transatlantyk Europa. 3181 mil od Gibraltaru do latarni morskiej
Ambrose u wlotu do Zatoki Nowojorskiej w 4 dni, 13 godzin i 58 minut. Trzeciego
dnia podróży przebył w 24 godziny 736 mil ze średnią 30,6 węzłów! Rekord
utrzymał się prawie dwa lata, kiedy o 30 tys. ton wyporniejszy transatlantyk
francuski osiągnął ponad 1 węzeł więcej. Dzisiejszym rekordzistą jest norweski
Cat-Link V, który 17 lat temu przebył Atlantyk ze średnią prędkością 41.3
węzła.
Rex wycofany został ze służby tuż przed przystąpieniem Włoch do wojny, w maju
1940. Najpierw zacumowany w Genui, w obawie przed nalotami, został
przeprowadzony do Triestu. Po jednostronnym zawieszeniu broni przez Włochy,
jeszcze tego samego dnia, 8 września 1943 r., na Rexie położyli łapę Niemcy.
Chcąc go uratować przed nalotami, niezdarnie wyprowadzili go z portu w
Trieście, lecz zaraz wprowadzili na mieliznę. Brytyjscy piloci ucieszyli się na
widok takiego „sitting duck”. 123 pociski uderzyły w mityczny transatlantyk.
Płonął przez 4 dni nim zatonął. 11 lat, od 1947 do 1958 rozbierano to, co
wystawało nad wodę. Sic transit gloria…
Po szóste: polpo. Jestem tu już tydzień, a nie minął dzień, bym nie jadł, nie
delektował się ośmiornicą. Nie pokazujcie, proszę, tego mojemu gastrologowi!
Przygotowania ośmiornicy do jedzenia są dość makabryczne. Jest jeszcze inny
sposób, powszechnie dziś używany: zamrozić i rozmrozić. Też pięknie, ale jednak
ośmiornica przygotowana metodą makabryczną jest smaczniejsza.
Dziecięciem nie wyobrażałem sobie, że coś podobnego mona wsadzić do ust. W
ogóle, z różnymi włoskimi specjałami mieliśmy kłopoty. Zaproszeni 40 l(dziś –
50) lat temu do pięknego rzymskiego mieszkania zwłoszczonej Amerykanki o
francuskim imieniu, stanęliśmy strategicznie koło otwartego okna, by, kiedy
nikt nie patrzył, wyrzucać przez nie oliwki z risotta: wydawały się nam
niesmaczne. Dziś ze zgrozą myślę o swoim ówczesnym barbarzyństwie kulinarnym:
gdzie byłyście, moje ukochane kubeczki smakowe?
Dziś jestem wybrednym smakoszem oliwek, zanudzam znajomych długimi opisami
różnych ich gatunków, co można z nich osiągnąć wyciskając w październiku, co w
grudniu. W tych dniach jedzie do mnie transport specjalnie wyciśniętej na
Sycylii oliwy, chwilowo nic lepszego nie istnieje w mojej świadomości. Jest
cudowna, ale ma jedną straszną wadę: każda inna po niej wydaje się olejem
silnikowym. No i druga wada: tania nie jest. Ale zdecydowanie tańsza niż
dostępne w naszych sklepach najlepsze, zacne oliwy (nigdy nie dość nawychwalam
się właścicieli sieci supermarketów Alma i Piotr i Paweł: to naprawdę
ekscelencje wśród wielkiej dystrybucji i to na poziomie światowym).
Po siódme: filmik. Gdyby ktoś chciał się kawałeczek przejechać drogą z Sorrento
do Positano, niech kliknie w to:
https://www.youtube.com/watch?v=wL2Tifap4Ho&feature=youtu.be
1. Rex Felliniego. Przed lata był ozdobą rzymskiej Cinecitta', potem spłonął.
Rex z grafiki z epoki.
Kobieta z Ischii (bronię jej prywatności) w ciepły, listopadowy dzień.
Ja z okresu, w którym nie lubiłem oliwek.
Oliwek nie ale pupa...jest!
OdpowiedzUsuńDobrego dnia
OdpowiedzUsuń