9 lat temu
Kolejny słoneczny dzień. Wszystkich świętych we Włoszech w niczym nie
przypomina polskiego; owszem, ludzi na cmentarzach nieco więcej niż zwykle, ale
tego się nie da porównać do naszej narodowej pielgrzymki. No i odpada cały ten
pogański aspekt odpustowo-jarmarczno-kebabowo-kiełbasiany.
A ja sobie powolutku, pyr, pry, pyr, jadę wzdłuż morza, raz 10 odeń metrów, raz
50. Zaraz za Manfredonią woda po obu stronach szosy– po lewej Pan Adriatyk, po
drugiej słone bagna. Święto, ale wszędzie nad wilgotną ziemią pochyleni ludzie,
palcami upychają sadzonki w pulchne bruzdy.
Najpierw oszołomiła mnie Barletta. Miejscowość znana z dwóch powodów. Po
pierwsze, tu w 1502 r. miał miejsce najsłynniejszy turniej rycerski w historii
Italii. 13 obrażonych rycerzy włoskich stanęło naprzeciw obrażających, słynnych
na całą Europę zabijaków w kolorach francuskich i wbrew wszelkim prognozom
wygrali. Każde włoskie dziecko musi to wkuwać, nieświadome jakiejś tam Schlacht
bei Tannenberg, czyli bitwy pod Grunwaldem. I piosenki, i wierszyki, i filmy…
Druga rzecz z której Barletta jest znana to Pietro Mennea, nieżyjący już włoski
sprinter, który pokonywał Amerykanów na 100 i 200 m, a nawet przez dość długi
czas był rekordzistą świata na tym drugim dystansie.
A mnie się spodobała plątanina uliczek starego miasta i niesamowita katedra
Santa Maria Maggiore, romańska z elementami gotyckimi, tak przebudowywana i
rozbudowywana, że z zewnątrz nie sposób pojąć gdzie znajdują się nawy tej
lśniącej bielą świątyni.
No, ale potem czekało na mnie Trani i tamtejsza katedra.
O mały włos tam nie nocowałem; bardzo chciałem i nawet niedowierzałem oczom, że
tak niskiej ceny żądają za eleganckie relais na centralnym placu, z widokiem na
port i dalej, w głębi, na stare miasto i katedrę. Dopiero później doczytałem,
że jest też do dyspozycji, ale za znacznie wyższą cenę, pokój z widokiem na
morze. A to oznacza, że za bezdurno daliby mi pokój od podwórza; dziękuję. Ale
było rozkosznie. Słońce grzało aż przyjemnie, u nabrzeża portowego stały kutry,
przed kutrami stragany na kółkach, na straganach co morze dało: ryby i wielką
obfitość jego owoców.
Już od południa na miejskich deptakach „ lo struscio” czyli „ocieranie się” –
tłum odświętnie odzianych pań i panów powolnym krokiem… Buongiorno Sergio! Ciao
Antonella! Ahio, vecchio scemo!
Tłum gęstniał, morze pobłyskiwało na zielono, niebiesko i biało, rybacy
głośnymi okrzykami zachwalali swój towar, że oni też chcą iść do domu, przebrać
się w eleganckie ciuszki i wyjść na „struscio”.
Powłóczywszy się, zwiedziwszy katedrę i wąziutkie uliczki starego miasta,
wyszedłem znów na słońce w porcie i zasiadłem przy restauracyjnym stoliku jako
pierwszy klient. Głód musiał być w narodzie duży, bo choć do 13 brakowało
jeszcze trzech kwadransów inni zaraz poszli w moje ślady. Przejrzałem menu,
wybrałem co chciałem, a potem skonstatowałem, że dokładnie to, co wybrałem
mieści się w turystycznym zestawie. Za znacznie niższą cenę.
Niespiesznie, kucharze robili swoje, ale mnie się nie dłużyło, bo takiego
people watching to już dawno nie miałem. Co przechodzień – to model, za którymi
oczyma powłóczyć, co dama – to jakaś zabawna refleksja. Pokornie donoszę zatem,
że sałatka z ośmiornicy okazała się pokrojoną ośmiornicą z oliwą, pietruszką i
zaskakująco drobno posiekanym selerem (łodygą!), więc niby żadna filozofia, ale
aż się w ustach rozpływała. Zapita łykiem Aglianico była wyśmienita. Do tego
świeżutki, żółtawy chlebek z pobliskiej Altamury (na całe Włochy słynny) z
chrupiącą skóreczką. Potem wyjechała specjalność zakładu: spaghetti allo
scoglio, z różnymi owocami morza, ale czy to entourage, czy to lata wprawy
kucharza – przysięgam – najlepsze spaghetti allo scoglio, jakie jadłem. Do
zestawu dołączona była jeszcze sola z rusztu – jak Bóg przykazał, w myśl zasady
„ryba albo jest dobra albo przyprawiona”. Z deserku zrezygnowałem, kawusia,
rachunek, buzi i do Bari.
Wieczorem nie chciało mi się wychodzić z hotelu, bo na rano miałem zamówione
łączenie z BIS-em, a poza tym chciałem jeszcze to i owo popisać. Zresztą było
cudnie, hotel zatopiony w pięknym parku, obok historycznej willi Melluzzi, z
fontanną wodospadem, zieloniutkimi trawnikami, agawami, bouganwileami i innymi
okwieconymi krzewami.
Ale rano, zaraz po łączeniu – nadrobiłem.
I powiem tyle: no najbardziej zwariowane, najbardziej sugestywne, najbardziej
niesamowite stare miasto, jakie znam. Na świecie. Drugiego tak oszałamiającego
we Włoszech moim zdaniem nie ma. Kończy mi się, psiakość karta pamięci w
telefonie, więc zrobiłem wszystkiego 43 fotografie, a właściwie nie chciałoby
się odejmować palca od guzika, robiącego „klik”. I znów pożałowałem, że nie ma
ze mną Tomka Plucińskiego, operatora, towarzysza wielu zawodowych podróży,
który ma dobry aparat i jeszcze lepsze oko do robienia zdjęć. Na jego konto na
google + weszło już ponad milion ludzi i myślę, że nikogo nie spotkał zawód, bo
zdjęcia rzeczywiście robi cudne. Ale chciałoby się to wszystko nakręcić, zrobić
film, mieć dobrą kamerę i super obiektywy, szerokie, tele i w ogóle, co tam
Japończycy wymyślili. A potem to już samograj: zamykasz oczy kierujesz obiektyw
w dowolną stronę, naciskasz guzik, a i tak wyjdzie arcydzieło. No po prostu
oszałamiające.
Przypłaciłem to oszołomienie potwornym bólem biodra, wlokłem się nieledwie
wyjąc z cierpień. Przysiadłem w rekomendowanej restauracyjce, serwującej
specjalności apulijskie. Ja tam za orecchiette nie przepadam, więcej się
nadenerwujesz niż najesz. „Le orechiette” to uszka, ale nie takie jak nasze,
rozwałkowane ciasto odrywa się palcem, przy okazji wyrabiając w nim
zagłębienie, całość wielkości paznokcia. Więc lepiej jeść to łyżką niż
widelcem, ale upierają się... No, ale te orecchiette ai frutti di mare były
znakomite. Wyjąc i stając co 5
metrów dowlokłem się do samochodu. Dzięki temu powolnemu, upartemu posuwaniu
się naprzód, uczestniczyłem w obiadach kilkudziesięciu miejscowych: na parterze
goła, cementowa stanza, ni to salon, ni to warsztat, pośrodku prosty, stary,
tani drewniany stół, cztery proste, drewniane krzesła z siedziskami z
przeplatanej słomy, za stołem staruszek i staruszka celebrują swoją powszednią
pastę… I tak, jedne drzwi po drugich, te skromne, małe pomieszczenia, niemal
pozbawione mebli, gdzieś w rogu strome schody do sypialni na piętrze… No tak
się żyło kiedyś, w Średniowieczu pewnie, ale książki historyczne o tym nie
wspominają, opowiadają o wielkich bitwach, sporach możnowładców i dzieleniu
łupów po pokonanych… A tak się żyje jeszcze dziś, w Bari. Tomek pewnie by robił
tym staruszkom zdjęcia, bo jest prawdziwym fachurą, ja nie miałem śmiałości,
czułbym się podle, jak gdybym pstrykając zdjęcie kradł im kawałek duszy.
A teraz jestem w równie niesamowitym miejscu, a kto się chce dowiedzieć w
jakim, niech włączy jutro od rana BIS, jeśli internet wytrzyma będzie kolejne
łączenie!
Barletta. Kantyna turnieju - tam obie
rycerskie drużyny spotkały się na uczcie przed walką. Choć Barletta tym
turniejem żyje, to pewnie jednak czeka na dotację na remont zabytkowego
budynku.
Katedra
w Trani. Dla D.O. jedno z najbardziej
sugestywnych miejsc na świecie.
Dzwonnica
katedry w Trani. Stoi niemal na niczym.
A z jednej uliczki można wejść prosto pod nią.
„Struscio” w porcie w Trani.
Tak się syntetyzuje pojęcie szczęścia D.O.
Gdzie spojrzeć – katedra.
Trzy absydy w Trani.
Uliczuszki w Bari.
Bari, Piazza dell'Odegitria
Bari, Katedra.
Sacrum i profanum: ludek baryjski wykorzystuje wsporniki katedry do celów
rozrywkowych.
Katedra w Bari.
OK, D.O. rozumie, że w Apulii le orecchiette na stołach dominują,
ale żeby cozze czyli mule podawać z tym typem pasty, to już przesada.
Piękne opowieści okraszone jeszcze piękniejszymi zdjęciami. Chciałoby się tam być
OdpowiedzUsuńDzień dobry
OdpowiedzUsuńDzień dobry Redaktorze.
OdpowiedzUsuńApetyt na podróże wzrasta w miarę kolejnych wspomnień i zdjeć. Są wspaniałe.
Dobrego dnia...
OdpowiedzUsuń