DRUGI OBIEG
Poniedziałek, 1 września 2025 (!!!)


1.
Poniedziałkowy Drugi Obieg zacznie się od laudacji Żony D.O.
Przeziębienie rozkręciło się jej na dobre, katar, kaszel… Ale dzielnie przystała na propozycję dość dalekiej wycieczki, po dotarciu na miejsce poszła z D.O. na spacer, wzdłuż bajecznej plaży, w cieniu palm, ale kiedy D.O. chciał wracać w pełnym słoneczku, wróciła po swoich śladach, bo ciepełko było z tych, co to się czyta, że powodują ofiary śmiertelne. Wszystkiego 30 stopni w cieniu, ale prawie cały cień zajęty przez turystów i miejscowych, odczuwalna 35 stopni, wilgoć wysoka…
D.O. wspomina swoje podróże do krajów, gdzie temperatura była wyższa o 10-20 stopni i zastanawia się, jak przeżył i zastanawia się, jak tam żyją ludzie starzy, tacy w wieku D.O.? Do tej pory zbywał to odpowiedzią „są przyzwyczajeni”, ale zaraz potem przypomina sobie, jak go irytowało, kiedy Włosi, przy minusach, mówili do D.O.: „ty jesteś przyzwyczajony”.
No nie jest: mrozu serdecznie nie znosi, woli upał, ale okazuje się, że on też, powyżej pewnej granicy, robi się nieznośny. I tę granicę wyznacza odczuwalne 35% przy wilgotności powyżej 65%. Jeszcze dwa, trzy lata temu, chodziliśmy (choć niechętnie) po Rzymie przy 38 stopniach i nie czuliśmy, że umieramy, a teraz przy 30 jesteśmy już na granicy wytrzymałości.
Zwłaszcza Żona, której się należą wyrazy uznania.


2.
Bo D.O. rano wymyślił, że pojedziemy do Cap Formentor, 84 kilometry i widoki zapierające ponoć dech.
Więc wylądowaliśmy około 11 w Alcúdia, tam spacerek, potem odpoczynek w cieniu pinii. Bo trzeba ci, Czytelniku, wiedzieć, że cień palm to zawracanie głowy, chociaż lepszy on niż nic. Już lepszy cień drzewa tamaryszkowego, a najlepszy pod parasolem pinii. I perspektywa wyjścia z owego cienia nie wydawała się nam szczególnie pociągająca. Więc już większych spacerów nie było, tylko oczekiwanie w cieniu, w lekkim wietrzyku od zatoki, na święta godzinę obiadową. Wybrała Żona D.O., wiedziona nieomylna intuicją, chyba ulubioną knajpę miejscowych, bo o 12:54 był dla nas jeszcze stolik, a o 13:05 już była kolejka oczekujących, a knajpa była wielka i w środku i po obu stronach Caler de los Barcos. I prawie wszyscy miejscowi, sądząc po zażyłości z kelnerami, którzy państwu D.O.stwu zażyłości nie okazywali.
Pojedli, popili, a potem do rozgrzanego samochodu, klima na maks i do sąsiedniego Port de Pollença. Miejsc na zaparkowanie bryczki nie było, więc już bez spacerku ruszyliśmy do celu, czyli do przylądka Formentor.
Jakież było nasze rozczarowanie, gdy drogę doń zagrodził nam szlaban i wielka tablica, że tam na górze odbywa się jakaś impreza i do widzenia. Miłe penie spod szlabanu powiedziały, że pewnie droga zostanie otwarta około 17, a była 14:15. Psia kość.
I wtedy D.O. nierozważnie postanowił, że przeczekamy, po pół godzince poszukiwań znalazł wolne miejsce na samochód i … nieszczęście gotowe. Cienia prawie nie było, po kilku minutach Żona nie dawała już rady, zawróciliśmy równoległą drogą, która dawała trochę cienia, ale rzeczywiście byliśmy już u kresu sił, zwłaszcza Żona. Przystawała, opierała się o murki, robiło się grubo. Szczęśliwie niebiosa zesłały nam restauracyjkę z potężnymi wentylatorami, gdzie, dzięki ślamazarnej obsłudze, przesiedzieliśmy godzinkę, dowlekliśmy do samochodu i z nadzieją ruszyliśmy w stronę szlabanu. Był otwarty!
Więc dalej, jedna z najbardziej krętych i stromych dróżek w naszym życiu, aż po kilkunastu kilometrach i napotkaliśmy na kolejny szlaban. Okazało się, że do przylądka nie wpuszczają samochodów prywatnych; można dojechać wyłącznie autobusami. Za głupie 3 euro, ale kursują co 40 minut.
Żona została w samochodzie, D.O. poszedł na pobliską plażę, porobić trochę zdjęć, kiedy wracał, okazało się, że autobus na przylądek właśnie zajechał, a czekanie do 18 na kolejny było bez sensu, zważywszy nasze (zwłaszcza Żony) zmęczenie i kiepskie samopoczucie.
No i cała wyprawa na Cap Formentor zakończyła się bez wizyty na Cap Formentor. Jeszcze tylko krótki postój na mirador Es Colomer, gdzie, z racji lęku wysokości, D.O. nie wlazł na samą górę, a zdjęcia robił z zamkniętymi oczami, jeszcze 84 kilometry męczarni i wreszcie w klimatyzowanym pokoju hotelowym z widokiem za milion dolarów.
No i D.O. czuje, że robi mu się katar i gardło leciutko pobolewa. Oby się nie rozkręciło!





Czoło D.O. zmieniło kolorek.



Stary ramol na wakacjach.





Plaża w Alcúdia jak marzenie.



Nieoczekiwane spotkanie w porcie w Alcúdia: ferrari SUV. D.O. słyszał, że jest w planach, ale nie wiedział, że jest już na ulicach. Czy ja wiem? Takie sobie.



Promenada w Port de Pollença. Cienia jak na lekarstwo.



Ale kolorki to ta woda ma!



Ta też, kilka kilometrów dalej.



Niektóre drzewa tamaryszku są zupełnie niezwykłe: żywy dowód, że da się przetrwać w każdych warunkach.



Platja (czytaj „plaża”) de Formentor.



Aż się chce zrobić „chlup”.



Trzeba było przezwyciężyć atak paniki, żeby zrobić to zdjęcie.



Tak się zaczyna półwysep Formentor.



Nel blu dipinto di blu.



Ke bella koza!


Komentarze

  1. Hello, bella koza, bella Majorka... Dolce vitae

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypomniała mi się puenta wiersza Mariana Załuckiego:
    "Ducha wyzionę, a odpocznę!"
    Działo się w realiach krakowskich jakieś pół wieku temu

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga