DRUGI OBIEG
Sobota, 16 sierpnia 2025
1.
Wyprane, wysuszone, poskładane pościele, kołdry. Jak by ich nigdy tu nie było
znikły ostatnie ślady ich pobytu. Smuteczek. Zaczynamy planować spotkanie na
Boże Narodzenie, ale to chwilowo praktyka czysto fantazyjna.
2.
D.O. wyobrażał sobie, że jest sprytny, więc wziąwszy przepisane leki, zrobiwszy
przepisany zastrzyk, ruszył rano do Parku Skaryszewskiego na spacer. Jego spryt
został wkrótce ośmieszony przez naturę: kiedy ruszał było 26 stopni, kiedy
dojechał (kilkanaście kilometrów), było już 30. Park zawsze D.O. napawał
radością i zachwytem, ale tym razem nie: wyschnięte kanałki, tam i sam
wilgotne, gdzieindziej sucha i popękana ziemia, a na wierzchu wszystko to, co
zazwyczaj skrywa litościwa woda: śmieci, konary, zielsko. Stawy bardzo
wyschnięte, płytką wodę pożarły masy oślizłych wodorostów. W Rozarium nie ma
już róż: zwiędły. Z nenufarów i wodnych lilii pozostały tylko smutne kikuty.
Olśniewająco zielona trawa zrudziała, wystają spod niej plamy suchej ziemi.
Słaby był D.O. jak mucha, ledwo się wlókł. W cieniu jeszcze, jeszcze, ale plamy
słońca wwiercały się w mózg.
Powróciwszy do domu zaległ w fotelu, tuż pod klimatyzatorem i zasł D.O. na
dobra godzinkę. Nowe lekarstwa sprawiają, że jest słaby i ciągle mu się chce
spać.
3.
Ale po południu się zmobilizował, bo przychodziły ukochane siostrzeniczki z
mediolańskim Ptaszętami, więc w samochód i do lasu do Konstancina, pospacerować
szlakiem Tomasza Hopfera, 1800 metrów lasu, a las dla Włosząt to rzadkość
niesłychana; znają tylko świerkowe drzewa wysoko w Dolomitach. To była dla nich
wielka frajda, zaliczyły każdy przystanek z przyrządami do ćwiczeń: zwinne
bestie. Przeszedł całą trasę D.O. i uważał za swój wielki sukces, że po drodze
nie zemdlał, choć miał na to wielką ochotę.
Potem jeszcze lody, potem jeszcze lemoniady i plac zabaw z wariackimi,
wirującymi kręciołkami: czy one w ogóle nie mają błędnika? Wiercą się jak bąki
przez parę minut z szybkością zawrotną, nie powiesz, gdzie głowa, gdzie nogi,
potem stają na miejscu i zanwt się nie zakiwają!
No i D.O. nauczył je sprośnawej, poznanej w dziecińskie nad jakimś jeziorem
piosnki:
„Kiwa jachtem, kiwa jachtem, kiwa
A załoga na pokładzie rzyga.
Zarzygali pokład i kajuty
Narzygali bosmanowi w buty.
Jeden majtek rzygnął za wysoko
I narzygał bosmanowi w oko” …
Co za sukces! Nuciły cały czas.
Dalszego ciągu D.O. nie znał, ale znalazł pełen tekst w internecie, gdybyś,
Czytelniku, chciał zanucić, oto on:
Kiwa jachtem, kiwa jachtem, kiwa,
A załoga, a załoga rzyga.
Zarzygali pokład i kajuty,
Narzygali bosmanowi w buty.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
Bosman zamiast przykład dać załodze,
Zarzygany leży na podłodze.
Jeść się nie chce, pić się nie chce, smutno,
A nad nami zarzygane płótno.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
Jeden majtek rzygnął za wysoko
I narzygał bosmanowi w oko.
Bosman łypie drugim okiem w koło
I obciera zarzygane czoło.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
Drugi majtek pełznąc po pokładzie
W rzygowinę ryło swoje kładzie.
Kuk nad garnkiem łeb jak bania schyla,
Przy rzyganiu bardzo się wysila.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
Trzeci majtek aż na saling pruje,
Cały pokład we wzorki haftuje.
Czwarty nieprzytomny leży w koi,
Rzyga w koło, bo się schylić boi.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
A Kapitan po pokładzie kroczy,
Rzygowina w fajce mu bulgocze.
Kto tu dzisiaj jakiś kurs ustali?
Nic nie widać w zarzyganej dali.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
Na to Neptun swym trójzębem kiwa,
Zarzyganą łajbę w otchłań wzywa.
Tonie bosman, statek i załoga,
A to czyjaś obrzygana noga.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
To jest zarzygana fajka,
To się kończy bajka,
Tak zginęli ochlapusy wielkich mórz.
Ref.: Wczoraj była biba, u Starego Grzyba,
Zarzygali, zachlapali cały jacht.
W parku w Konstancinie: stawik prawie znikł, zarósł, odsłonił dno. Ale słońce
nadal maluje na nim imponujące abstrakcje.
Tu też widać, że jest co najmniej 50 cm mniej wody niż zazwyczaj.
Rzeka Jeziorka to same zarośla i mielizny.
A to nieszczęsny, wielki staw w Parku Skaryszewskim. Wyschnięty, zarośnięty
wodorostami, zamulony.
Tego, mniejszego, ale zawsze fascynującego, też prawie nie ma. Zawsze odbijał w
błękicie grzywy drzew, a teraz jest szary od piasku z dna.
Kolejny, znikający stawik. Dwa tygodnie temu było tu pełno nenufarów, czyżby
ich resztki ktoś wyciął?
A to już Jeziorko Kamionkowskie, po kwiatach też już ani śladu, ale nadal jego
zdjęcie nadaje się na piękny szlaczek.
Jeziorko Kamionkowskie też prawie wyparowało i zarosło czymś dziwny, tam, w
głębi.
Po lewej rzeka Jeziorka, cała zarośnięta, po prawej taki kanałek, odchodzący od
bagien, których już praktycznie nie ma. Prowadzi nad nimi drewniany pomost, ale
jest całkiem sucho.
A na zakończenie – coś z biżuterii.
==============================
2 lata temu
1.
W związku ze świętem, o którym poniżej, D.O. się rozleniwił i nic mu się nie
chce. Zwłaszcza pisać. Zakupy, parę drzemek, wieczorem spacer po starym Rzymie.
Na który już teraz zapraszam. Choć to głupio o poranku oglądać zdjęcia
wieczorne.
Ach, gdyby tak człowiek był młodszy… Siedziałby sobie na którychś z tych
schodów, może grał na gitarze, może śmiałby się głośno w gronie fajnych kumpli…
Wciągał w nozdrza zapach bulgocących sosów do klusek, przysmażanego czosnku,
czy pieczonej pizzy… Wystawiałby policzki na wreszcie niosący trochę ulgi po
gorącym dniu zachodni wiaterek rzymski – Ponentino…
2.
Har-Magedon, Góra Zgromadzenia Wojsk, wymawiana u nas „Armagedon”, choć
literami łacińskimi zapisano ją w transkrypcji angielskiej, a więc poprawna
wymowa powinna brzmieć „Har-Megiddon”. Ostatnia batalia między siłami zła
(królami ziemskimi, podjudzanymi przez szatana; paru takich znam) i dobra
(Aniołowie boscy) pod tą właśnie izraelską górą będzie mało ciekawa, zważywszy,
że już od paru tysiącleci znamy jej wynik. Ale, biorąc pod uwagę udział
szatana, może być tam niezły chaos. Podobny zapewne do tego, jaki panuje na
włoskich autostradach 14 sierpnia, w przeddzień Ferragosto, czyli włoskiej
wersji święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
3.
To najważniejszy dzień w roku, ważniejszy od Capodanno - Głowyroku, czyli
Sylwestra, ważniejszy od Giorno di Natale, czyli Bożego Narodzenia. Tego dnia
WSZYSCY, od oseska do staruszka, jeśli tylko zdolni utrzymać się na nogach,
wyjeżdżają z miasta.
Już 6 sierpnia zamknięto na ferie Parlament, rząd pluszcze się w lazurowych
wodach indywidualnie lub w podgrupach, zatrzaśnięto bramy Fiata i innych
wielkich fabryk. No, ale pozostała garstka nieszczęśników, którzy muszą; w
sklepach, szpitalach i innych instytucjach użyteczności publicznej. 14 sierpnia
nic już nie muszą i, niech się pali, niech się wali, jadą za miasto na
Ferragosto.
4.
Z punktu widzenia katolickiego to celebracja najmłodszego z kościelnych
dogmatów: dogmatu o Wniebowzięciu NMP. Uwaga, „wniebowzięcie”, to zupełnie co
innego niż „wniebowstąpienie”! Dogmat ogłosił papież Pius XII w konstytucji
apostolskiej Munificentissimus Deus dopiero w 1950 roku. Wcześniej, przez wiele
stuleci obchodzono święto Zaśnięcia NMP.
https://www.facebook.com/photo/?fbid=10231557503779661&set=pcb.10231557556860988
8 lat temu
SPACERY PO TITANICU (12)
Podróże kształcą.
Dziś Ferragosto. Najbardziej ludyczne święto we włoskim kalendarzu: trzeba
wyjechać, trzeba piknikować.
Z punktu widzenia katolickiego to celebracja najmłodszego z kościelnych
dogmatów: dogmatu o Wniebowzięciu NMP.
Ale dla Włochów to jest i pozostaje Ferragosto. OK, Agosto to sierpień, ale ten
„ferr”? Sprawa jest prosta. Termin wywodzi się ze starożytności i jest
zniekształceniem łacińskiego oryginału „Feriae Augusti”, czyli odpoczynek
Augusta.
Cesarza Augusta oczywiście, dokładniej rzecz biorąc Gaiusa Iuliusa Caesara
Octavianusa Augustusa, tego samego, który definitywnie skończył z republiką i
zastąpił ją jedynowładztwem. Analogie historyczne mile widziane.
„Feriae Augusti” to było takie jego 500+; chciał sobie kupić przychylność
ludku, bo w końcu planował bezprawne zmiany ustrojowe. Ustanowił je w 18 r.
p.n.e. by dać ludowi odpoczynek po zakończonych właśnie (inny klimat!) żniwach,
łącząc dotychczasowe, pomniejsze święta, takie jak na cześć Diany Nemoralia
(nie; nie „niemoralia”!) z 13 sierpnia, kiedy to kobiety myły włosy, a
niewolnicy mieli wolne, Vinalia Rustica z 18 sierpnia, kiedy to w Latium, wokół
Rzymu, kapłani zarzynali jagniątko, by sprowadzić dobre zbiory winorośli i
święta boga Consusa z 25 sierpnia, przy czym zadaniem Consusa była opieka nad
ziarnami w spichlerzach.
I tym okresem odpoczynku po żniwach August trafił w sedno; zyskał popularność,
która umożliwiła mu dokonanie bezkrwawego zamachu na ustrój republikański i na
demokrację. Wolność od wieka wieków sprzedajemy za bardzo niską cenę; wydaje
nam się w życiu zbędna, korzyść materialna lub lenistwo od wolności stoją
znacznie wyżej w hierarchii.
Z miejsca, w którym jestem Italia wygląda inaczej. Jestem wśród grupy pań i
panów pod siedemdziesiątkę; panowie wszyscy znają się od pierwszej klasy szkoły
podstawowej, kilka pań dołączyło do paczki w szkole średniej, inne się wżeniły,
ale 50 lat temu, więc wszyscy są jak jedna, wielka, kochająca się rodzina.
Dojeżdżali kolejno, a ja patrzyłem z podziwem i trochę z zazdrością, jak ich
twarze rozjaśniały się na wzajemny widok. A potem paplanina, jak to w klasie,
wino, wspólne recytowanie wierszy i piosenek, wyuczonych na ławkach szkolnych.
Ich błyskotliwe kariery profesjonalistów już się kończyły lub kończą, a wiedza
i ciekawość świata nadal imponują.
Nikt nie ma tu trosk materialnych, z okien starannie odrestaurowanego,
XVII-wiecznego domu rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków świata.
Między nami a widokiem nie ma starych domów z kruszącym się tynkiem, nie ma
żebrzących narkomanów, nie ma ubogich emerytów, skorumpowanych, lokalnych
polityków… Stąd ich nie widać, a co z oczu to z serca, czego nie widać, tego
nie ma. I w gruncie rzeczy jest obojętne, kto rządzi w stolicy, bo widok jest
ciągle ten sam i ciągle jest piękny, a na jedzenie i mieszkanie środków
wystarczy…
Zanurzamy się w hałaśliwą codzienność tylko, by zrobić zakupy: ryby od grubej
pani Alessandry, która zawsze wie, co jutro zostanie wyłowione i zna sto
sposobów przyrządzania każdego morskiego stworzenia, focaccię (fügassę w
tutejszym dialekcie) alla genovese u pana Alfonsa, potomka pięciopokoleniowej
rodziny, która zawsze się tylko produkcją focacci zajmowała, więc jest
najlepsza w okolicy. Gazety kupujemy w tym samym kiosku i znamy zarówno pana
Sergio, jak i jego żonę Dilettę, którzy dają sobie zmiany za ladą…
O, te na dole, to są Włochy które znam, Włochy pełne problemów i Włosi pełni
wszystkiego rodzaju trosk, Włosi, tacy jak ja, tacy, jak my.
Te z góry są miłym interwałem w mojej codzienności, ale interwał dobiega końca
i znów zanurzę się w PRAWDZIWOŚCI.
Ale jest jedno, co łączy lokatorów szczęśliwego domu, pana Alfonsa, Sergio,
Dilettę i Alessandrę: to żylaki, proszki, łykane pospiesznie przy śniadaniu i
Ona, coraz natrętniej obecna.
Huffington Post publikuje wyniki bliżej nieokreślonych „badań naukowych” które
ustaliły autorytatywnie, że jest 9 cech, które łączą wszystkich ludzi,
określających się jako „szczęśliwych”.
Ciekawe. Na pierwszym miejscu badanie wymienia pozytywne stosunki międzyludzkie;
innymi słowy TO PRZYJACIELE CZYNIĄ CIĘ SZCZĘŚLIWYM. Bez tego wszystkie
pozostałe mogą iść na spacer.
Potem idą, w kolejności: mieć dużo czasu dla siebie; to dla ludzi
szczęśliwych jest ważniejsze od pieniędzy.
Ale, warunek trzeci, trzeba mieć zawsze tyle pieniędzy, by bez
szczególnych wyrzeczeń płacić rachunki. (Ba!)
Umieć zatrzymywać się i cieszyć ducha i oczy pięknem przyrody oraz
pięknem wytworów ludzkiego geniuszu.
Być uprzejmym; uprzejmość bardziej uprzyjemnia życie uprzejmemu niż
korzystającemu z uprzejmości.
Często pracować fizycznie; podobno fizyczna praca zmniejsza ryzyko
depresji i chorób umysłowych.
Bawić się; umiejętność bezmyślnej zabawy oczyszcza umysł z toksycznych
myśli. A to oznacza wydawać pieniądze na podróże, koncerty, wystawy; wszystko
to, co sprawia przyjemność, a nie na przedmioty i gadgety.
Medytować. Umiejętność medytowania nad sobą i nad życiem w ciszy podobno
bardzo dobrze robi na stan ducha.
I na koniec – wracamy do punktu pierwszego – spędzać jak najwięcej czasu z przyjaciółmi.
I, proszę sobie wyobrazić, naukowcy, którzy opracowali to zestawienie, ani
słowem nie wspomnieli o Kaczyńskim!
Gdzie jest najbliższy kant d…, o który można sobie potłuc takie badanie?
W kwietniu spędziłem tydzień na takim hiszpańskim Helu, o którym na szczęście
mało kto wie, choć wyrastają, jeden po drugim brzydkie apartamentowce dla
spragnionych morza mieszkańców uciążliwych miast. Tam, niedaleko, jest
sympatyczne miasteczko z porcikiem. Szedłem sobie obiadową porą po nabrzeżu,
zastanawiając się w której knajpeczce przysiąść na posiłek. Przypadkowo
wybrałem jedną, tylko dlatego, że wystawione na zewnątrz stoliki były
odgrodzone od portu i zatoki szybami, a, choć słońce paliło, to wiał ostry,
nieprzyjemny wiatr. Zamówiłem rybę, nadjechała i młody kelner wziął się za
czyszczenie jej z ości. Nadszedł kelner starszy, władczym gestem odgonił
młodszego, wziął dwie łyżki i niesamowicie szybkimi i sprawnymi ruchami
podzielił mi tę dużą, morską doradę na cztery fileciki. Zjadłem wszystko z
trudem, bo ryba okazała się naprawdę spora. Czekałem, by zamówić kawę, kiedy
nadszedł znów ten sam, starszy kelner, popatrzył na mój talerz i z autentyczną
rozpaczą w głosie zaczął mnie przepraszać.
- Za co? – nie mogłem w pierwszej chwili pojąć.
Wskazał palcem na JEDNĄ ość, którą odłożyłem na brzeg talerza. „Perdóname,
señor, esto no debería ocurrir, nunca deje a un solo hueso en el pescado que
doy a mis clientes” – czyli przepraszał mnie, za tę jedną ość, którą nieuważnie
pozostawił w mięsie ryby.
Ooooo! Popatrzyłem bliżej: na drzwiach tej restauracji przyklejona była
gwiazdka Michelina.
Kiedy przygotowywałem w latach 90. duży reportaż o Kraju Basków, raz po raz
natykałem się na pomniki Miguela de Unamuno, pisarza, filozofa, erudyty,
rektora uniwersytetu w Salamance. Zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o
Unamuno i odkryłem, jak ciekawa i złożona była to postać. Podczas hiszpańskiej
Wojny Domowej poparł wojsko i generała Franco. Wystosował nawet apel do
intelektualistów europejskich, by oni również poparli wysiłki Falangi
zmierzające do „zachowania w Hiszpanii cywilizacji chrześcijańskiej i
zachodniej”. Potem jednak, wręcz podczas jednego z wieców triumfujących
zwolenników reżimu, wygłosił żarliwe przemówienie przeciwko żołdactwu, czego o
włos nie przypłacił linczem. „Wygracie, ale nie przekonacie. Zwyciężycie, bo
macie aż nadto brutalnej siły, ale nie przekonacie, bo żeby przekonać trzeba
mieć środki do przekonywania. By przekonać trzeba mieć coś, czego brakuje w tej
waszej walce: rozumu i prawa.
Przypomniał mi teraz o nim najlepszy bodaj obecnie polonista włoski, Francesco
Matteo Catalucio, wrzucając na swój profil okładkę włoskiego przekładu książki
Unamuno pt. „El fascismo se cura leyendo y el racismo se cura viajando”. Co
znaczy: „Faszyzm leczy się czytaniem, rasizm leczy się podróżowaniem”.
Amen.
Bardzo mi to pasuje do tych moich spacerów po Titanicu.
A Miguel de Unamuno spędził ostatnie lata w areszcie domowym, uznany za wroga
faszyzującego reżimu. Bez zaszczytów i stanowisk, a za to otoczony szacunkiem.
Szacunek – zaszczyty, szacunek, zaszczyty… Niełatwy wybór…
A orkiestra nadal gra.
https://www.facebook.com/photo/?fbid=10214126662659527&set=pcb.10214126676819881
9 lat temu
Chyba trochę czasu minie, zanim znów zdecyduję się na podróż promem.
W Porto Torres na północnym-zachodzie Sardynii jest nowa stacja morska, ale w
łazience drzwi są powyrywane z futryn i nie wygląda, żeby ktokolwiek tam
sprzątał. Dlaczego!? Toż to wizytówka miasta i kraju!
Ale cóż – porty są démodé. Kolejowe bocznice pozarastały perzyną, z rozmachem
pobudowane fabryki obracają się w ruinę… Wyspa dostała skrzydła, nikt nie ma
już cierpliwości do powolnych, pracochłonnych statków drobnicowych…
Tym razem oczekiwanie mi się nie dłużyło, również dlatego, że włoskie służby
musiały dostać jakiś cynk, bo z wielką pompą medialną zdecydowanie wzmożono
kontrole osób i samochodów, wjeżdżających na promy. Moje dokumenty i bilet
sprawdzono trzykrotnie, raz z bieganiem do biura, no, ale najwyraźniej na
czarnej liście mnie nie było. Dwukrotnie za pomocą nowoczesnego lustra – czyli
metalowego drąga z przymocowaną kamerką i oświetleniem ledowym, oraz,
oczywiście – monitorem, sprawdzono, czy nie mam nic przyklejonego do spodu
samochodu. Ja nie będę opowiadał, żeby nie dawać cynku potencjalnym wśród
Państwa terrorystom, ale tak głupich kontroli dawno nie widziałem. Więcej picu
niż rzeczywistych kontroli. Na szczęście terroryści tego dnia postanowili iść
spać wcześniej i obyło się bez „bum” na środku morza.
Znowu o dopłacie do kabiny nie można było marzyć, wszystko wykupione miesiące
wcześniej, więc wybrałem sobie najspokojniejszy moim zdaniem kąt na statku i
zacząłem pompować mój chiński materac dmuchany moją chińską ręczną pompką, do
niego dołączoną i już po godzinie naciskania harmonijki to lewą, to prawą ręką,
otrzymałem zaskakująco dobry i wygodny efekt. Wyjąłem kocyk i poduszkę, książkę
i okulary do czytania i się ułożyłem.
Po chwili nie wierzyłem własnym uszom, bo oto z promowych głośników moja
ukochana Ewa Bem zaśpiewała „wyśmienita pogoda na szczęście”, co wprowadziło
mnie w doskonały humor. Potem jednak za konsoletą pojawiła się dama i… zaczęła
śpiewać. Okazało się, że ułożyłem się tuż za gigantofonami, przez które
produkcja owej nieszczęśliwej damy była nagłaśniana. Śpiewała okropnie:
nieczysto, manierycznie, nie znała słów do angielskich piosenek, ale za to
śpiewała bardzo, bardzo głośno.
Włożyłem do uszu korki, najlepsze, jakie mam; dostaliśmy je od sternika
płaskodennej, aluminiowej łodzi z dwoma ośmiocylindrowymi silnikami z
chevroleta, napędzającego dwa ogromne wiatraki, które umożliwiały dość szybkie
prześlizgiwanie się między aligatorami na Everglades, na dalekiej Florydzie.
Tam uratowały mnie przed dwoma niewygłuszonymi silnikami „chevy”; tu nic nie
mogły poradzić przeciwko dwóm potwornym kolumnom głośnikowym.
Jak ja tej kobiety nienawidziłem!
Przez kilka godzin była moim wrogiem numer 1 na świecie. Zmieniła moje życie w
koszmar. Kiedy jednak zszedłem z promu, spadła z podium, na który powróciły
dawne nieprzyjacioły.
- „Przeczekam ją” – mówię sobie i zakrywam uszy dodatkowo poduszką: na darmo.
Zbliża się 22, ona nic – ryk. Zbliża się 23, a ona zaprasza ludzi do karaoke!
I, na moje nieszczęście pojawił się jakiś 35-latek, który oznajmił, że pała.
Oczywiście chęcią zaśpiewania. Okazał się lepszy od pani piosenkarki
pokładowej, ale głośniki jeszcze bardziej podkręcił.
Co pan zrobił z moim życiem panie profesorze Ludwiku Erhardcie!? Uczył mnie Pan
muzykologii, a ja tak to sobie wziąłem do serca, że toleruję tylko klasykę!
Chętnych do karaoke było wielu, a ja myślałem o Panu i wszczepionej mi – pewnie
mimo woli – niechęci do wszelkiej tandety, muzycznego bzdetu, czczego hałasu
dla podniety…
Włoskich kanconetek szczerze nie znoszę, 30 lat, rok po roku, starannie
udawałem, że nie ma żadnego festiwalu w San Remo, nie przyjmowałem do
wiadomości kolejnych sensacji ze świata showbiznesu. Zasadniczo tematyka jest
jedna: kiedy śpiewa pan, to wszystkie niemal teksty da się sprowadzić do
jednego prostego zdania: „chętnie wszedłbym w bliższy kontakt z twoimi pierwszorzędowymi
i pierwszorzędnymi cechami płciowymi, dziewczyno”. Kiedy śpiewa pani, to teksty
dadzą się streścić: „Chętnie bym ci udostępniła moje pierwszorzędne cechy
płciowe, ale nie jestem pewna, czy mnie potem będziesz jeszcze szanował”.
I tak od co najmniej stulecia…
Wygrali. Ze mną i z profesorem Erhardtem. Krótko przed północą zabrałem
nieporęczny materac, torbę i poszedłem szukać cichszego miejsca. Znalazłem. Czy
statek był większy, czy więcej pokładów, ale w tym, który mi przysługiwał, w
porównaniu z poprzednią podróżą było całkiem dużo miejsca. Nawet ze trzy
godziny na raty się przespałem.
Na raty, bo na pokładowych telewizorach szła transmisja z Rio, a jakiś
przedsiębiorczy, włoski gentleman przysposobił swojego smartphone’a do funkcji
pilota i kiedy tylko pokazywali jakiegoś Włocha, on podkręcał głośniki. Na
raty, bo leżałem na trasie do toalety, a wiadomo, że panie lubią chodzić tam
grupowo i opowiadają sobie przy tym anegdoty, wymagające bardzo głośnego
reagowania. Na raty, bo przed 6 rano przestało spać jakieś dziecko, o czym
zakomunikowało światu przeciągłym rykiem o mocy 140 decybeli. 3 minuty ryku, 1
minuta ciszy, 3 minuty ryku. I tak już do samego portu.
Ale dobiłem do Genui o czasie, jakimś cudem wypakowano wszystkie, jakimś cudem
wcześniej zapakowane auta (chociaż z 600 2 się zepsuły i trochę tarasowały
wyjazd) i mogłem zacząć się cieszyć autostradą.
No, ale o tym już w następnym odcinku.
https://www.facebook.com/photo/?fbid=10210385340128802&set=pcb.10210385416490711
Pies był na spacerze i dlatego miś zaatakował mężczyznę?
Pamiętaj, Czytelniku! Nigdy nie wieź dwojga dzieci znad jeziora!
Phi! W Polsce monstrum na monstrum i monstrum pogania!
Psiakość! D.O. właśnie poszukiwał biustonosza męskiego.
O, a D.O. myślał, że jest promocja na odstrzał słoni.
I to w dniu, w którym czci się wniebowzięcie młodziutkiej Żydówki, która
zaszła w ciążę w bardzo niejasnych okolicznościach.
Wesołe dzień dobry
OdpowiedzUsuń