6 lat temu

Co łączy cesarza Franciszka Józefa z Józefem Brozem, lepiej znanym jako „Tito” (tak w słowiańskich Bałkanach nazywano radziecki pistolet, w polskim żargonie - „tetetkę”)?
Ponieważ odpowiedź może być trudna, będę naprowadzał.

Jest takie miejsce w Europie, w którym palec sam podnosi się do czoła i rytmicznie w nie puka. Kiedyś mieszkali tu Ilirowie, lud indoeuropejski, podbity w II w n.e. przez Rzymian; wszystkie plemiona zanikły, a przetrwała tylko nazwa jednego z nich: Dalmatów.
Od r 538 n.e. było tu Bizancjum, a pierwsi Słowianie pojawili się tu dopiero ok, wieku VIII, kiedy Istria znalazła się w granicach królestwa Franków.
Pod koniec XII w. stała się… księstwem Meranii, o czym pewnie niewielu słyszało.
Potem przez parę wieków wyrywali ją sobie Wenecjanie i Habsburgowie, aż w końcu przestali sobie wyrywać, tylko się nią podzielili, kto bogatym zabroni! Względny spokój w nazewnictwie panował przez trzy stulecia, aż do 1797, kiedy to Austriacy wykiwali podupadającą Wenecję i zajęli Istrię całą. 12 lat później, na 6 lat, staje się dominium Napoleona Bonapartego, jako jedna z jego Prowincji Iliryjskich.
OK, od 1918 było tu Królestwo Włoch, co potwierdził Traktat z Rapallo, lecz to się dość szybko zmieniło i w 1945 nastała tu Jugosławia. To też długo nie potrwało, bo po 46 latach nazewnictwo znów uległo zmianie i obecnie Istria podzielona jest między Słowenię, Chorwację, a ciuteczkę uszczknęły także Włochy.

Jak długo to potrwa…. Hmmm... Biorąc pod uwagę historyczne precedensy…
No dobrze, a co z tym palcem, dlaczego się on podnosi i rytmicznie…
To proste: Kiedy się jeździ między nadmorskimi miastami w Istrii (i w Dalmacji też!) nachodzi taka oto refleksja: "komu mogło przyjść do głowy, uznanie, że te miasta mają cokolwiek wspólnego ze słowiańszczyzną?" One są tak włoskie, że bardziej włoskie się nie da!

My też się trochę na krzywy ryj przyznajemy do polskości Krakowa, ale te perły architektury, jakie znajdujemy wzdłuż wybrzeży słoweńskiego i chorwackiego są tak jaskrawie, tak krzycząco włoskie, że – no właśnie – palec, czoło, itd.

To teraz Franz Joseph: 12 listopada 1866 r. KuK zarządził:
«Jego Wysokość wyraził dokładny rozkaz, abyśmy stanowczo przeciwdziałali wpływowi żywiołów włoskiemu, wciąż obecnemu w niektórych regionach Korony poprzez opanowanie stanowisk publicznych, sądowniczych, nauczycielskich oraz prasowych, należy działać w Południowym Tyrolu, w Dalmacji i na Wybrzeżu Adriatyku w celu germanizacji i slawizacji tych terytoriów niezależnie od okoliczności, z energią i bez żadnych skrupułów. Jego Wysokość przypomina centralnym urzędom o silnym obowiązku postępowania zgodnie z tymi ustaleniami”.
(Franciszek Józef I Austriacki, Rada Koronna z 12 listopada 1866 r.)

To nie było „austriackie gadanie”: efektywna administracja rozkaz cesarza i króla wykonały skwapliwie: nastąpiły masowe (ponad 35.000) wysiedlenia w dużej mierze z Triestu, na mocy dekretu gubernatora Hohenlohe; jeszcze bardziej masowa (od 100.000 do 200.000) deportacja Włochów bałkańskich do obozów koncentracyjnych Katzenau, Wagna, Tapiosuli i kilku innych.
Masowa (od 100.000 do 200.000) przemoc wobec Włochów ze strony słowiańskich oddziałów nacjonalistycznych przy niemal całkowitej bierności władz austrowęgierskich. Przy tym wszystkim najmniejszym problemem wydają się równie masowe (brak dokładniejszych danych) represje policyjne wobec Włochów.
Na miejsce wysiedlonych, zmuszonych do ucieczki lub wtrąconych do obozów koncentracyjnych, Wiedeń masowo zaczął sprowadzać na uprzywilejowanych warunkach Słowian i Niemców.
Włoskie szkoły zostały zlikwidowane, zakazano używania włoskiej toponimii, zakazane były wszelkie formy włoskiej kultury.

Gminy rządzone przez Włochów zostały rozwiązane, podobnie, jak stowarzyszenia polityczne, kulturalne, związki zawodowe. Wreszcie władze inspirowały antywłoskie pogromy, jak ten w Innsbrucku z początku 1900 r. Ukoronowaniem tej akcji było zakazanie w 1909 r. używania języka włoskiego we wszystkich budynkach publicznych i wydalenie wszystkich Włochów z administracji miejskich.

Po porażce Austro-Węgier w I WŚ, Włosi (zmieniwszy w 1915 front!) zbrojnie zajęli całą Istrię (ale Dalmacja cała, z Włochami i włoskimi miastami, została przyłączona do powstającej Jugosławii) i oczywiście wszystkie te zakazy odwołali. Ale nie poprzestali na tym. Po opanowaniu Włoch w 1922 r., faszyści wprowadzili zakaz używania jakiegokolwiek innego języka niż włoski. Wielu Słoweńców i Chorwatów zmuszono do ucieczki, więc Istria stała się jeszcze bardziej włoska, zwłaszcza, że królewskimi dekretami przemieszczano tam biednych rolników i rybaków z głębi królestwa, pogardliwie zwani byli przez istryjskich Włochów „regnicoli” (coś w rodzaju „królewiacy”). Narastały napięcia etniczne, a pod koniec lat dwudziestych zaczęły wybuchać słoweńskie i chorwackie powstania antyfaszystowskie.

No a potem była II WŚ, 27 marca 1941 r. Niemcy, Włosi i Węgrzy uderzyli na Jugosławię, najpierw rozleciała się jej armia, potem całe państwo. Włochy anektowały (po Istrii) także nadmorską Dalmację. Ale po 8 września 1943, kiedy wyczerpane do granicy możliwości Włochy ogłosiły zawieszenie broni, władzę nad Bałkanami przejęli Niemcy; Włochom też się oberwało. Jednakże Hitler nie pozbawił ich formalnej suwerenności nad Istrią.
Zrobili to dopiero Sprzymierzeni, którzy 9 czerwca 1945 r. w Belgradzie podpisali porozumienie z Jugosławią (Z jednej strony gen. Harold Alexander, z drugiej Josip Broz) i w nim, w oczekiwaniu na definitywny traktat pokojowy, Istrię przypisano Jugosławii.

Zwycięzcy planowali przyznać Jugosławii niemal całą Istrię, włącznie z Triestem, z wyłączeniem miast Pola i Muggia (jak wolicie po chorwacku to niech będzie: Pula i Milje), które miały stać się włoskimi eksklawami. Jednakże w maju 1946, na konferencji zwycięskich mocarstw w Paryżu, całe te plany zniweczyła Francja, forsując przyłączenie również i Poli do Jugosławii. Region Triestu został podzielony na strefę A i B; A pod zarząd sprzymierzonych, B do Jugosławii. 10 lutego 1947 r. podpisano paryski traktat pokojowy między Włochami i aliantami, ustanawiający Wolne Terytorium Triestu.

Ta historia skończyła się dopiero 5 października 1954 w Londynie, gdzie Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Jugosławia podpisały memorandum, na mocy którego większość strefy A (wraz z Triestem) została przyłączona do Włoch, a strefa B wraz ze skrawkiem strefy A (Capodistria – Koper i Pirano - Piran) została przekazana Jugosławii.

Na ostateczne uregulowania graniczne między Włochami a Jugosławią trzeba było czekać do 10 listopada 1975 r., kiedy to Rzym i Belgrad podpisały kontrowersyjny traktat z Osimo (ratyfikowany w 1984!), co zakończyło roszczenia terytorialne.
Ale po rozpadzie Jugosławii dopiero memoranda dwustronne podpisane podczas starań Słowenii i Chorwaci o przyjęcie do UE, położyły chwilowo kres sporom.

Włochów w Istrii tymczasem praktycznie już nie ma. Po zawieszeniu broni przez Włochy w 1943 r. Istria stała się polem bitwy między armią niemiecką a partyzantką jugosłowiańską). Jeszcze w tym samym miesiącu kilkuset istryjskich Włochów zostało zabitych przez partyzantów jugosłowiańskich z powodu ich lojalności wobec Rzymu. Była to pierwsza fala masakr, zwanych pod wspólną nazwą „Foibe”.

 „Foibe” oznaczają wielkie krasowe jaskinie; wąskie szczeliny w ziemi, pod którymi otwiera się skalista otchłań. Do tych właśnie „foibe” ludzie Tity wrzucali ciała zamordowanych włoskich ofiar.
Odpowiedzialne za tę operację było Odeljenje za Zaštitu NAroda, (OZNA), czyli dosłownie Departament Ochrony Ludu, bezpieka Josipa Broza (4 klasy, niezaliczone, szkoła poprawkowa, kursy mechaniczne, gorliwy żołnierz austriacki).
Szefem OZNA był najbliższy porucznik Tity Milovan Gilas, który znacznie później napisał: „Jugosłowianie nie wahali się zorganizować służby ochrony swojego państwa: każdy głos sprzeciwu został brutalnie stłumiony, tajna policja OZNA kontrolowała każdy aspekt życia społecznego, w poszukiwaniu „zdrajców”.
Szacuje się, że ofiarami foibe w Wenecji Julijskiej i Dalmacji było około 11.000 Włochów (ponad 10% przedwojennej populacji włoskiej); problem w tym, że na mocy Traktatu Paryskiego z 1946 r. każdy, kto nie zgadzał się przyjąć obywatelstwa jugosłowiańskiego na kontrolowanych przez to państwo terytoriach stawał się bezpaństwowcem; liczba ofiar jest więc zaniżona, bo w foibe znaleziono wiele ciał zaklasyfikowanych, jako „bezpaństwowcy”, choć doskonale było wiadomo, że byli to Włosi.
W ślad za morderstwami i prześladowaniami, szczególnie okrutnymi, między 1943 a 1953 r. z Istrii i Dalmacji wyemigrowało od 200 000 do 330 000 Włochów. To całkowicie zmieniło strukturę etniczną populacji tego regionu.
W pierwszej połowie 1946 r. oficjalny biuletyn jugosłowiański opublikował rozporządzenia, zgodnie z którymi lokalne Komitety Ludowe otrzymały prawo do rozporządzania domami włoskich wygnańców i przekazania ich wybranym przez siebie obywatelom jugosłowiańskim. To wcale nie było takie łatwe: najlepsze wille rozdzieliły między siebie nowe „elity”, a inni nie bardzo kwapili się do zapełnienia miejsca po uciekinierach, choć domy były pełne dóbr: emigrujący Włosi nie mogli zabrać ze sobą ani pieniędzy, ani ruchomości (bo budynki były nadal uważane za część reparacji wojennych, które Włochy musiały wypłacić Jugosławii, w zamian za agresję z 1941 r. i okupację).
Uciekinierów osiedlano głównie na południu regionu Lacjum oraz na Sardynii, gdzie do dziś tworzą względnie zwarte wspólnoty.

Dość śmieszne jest to, że władze Jugosławii próbowały zaradzić tej sytuacji, sprowadzając do opuszczonego przez 30 tys. włoskich mieszkańców miasta Fiume (Rijeka; ponad połowa przedwojennych mieszkańców to Włosi) dwu tysięcy wyspecjalizowanych stoczniowców włoskich z okolic Monfalcone. To byli wyłącznie komuniści, którzy przenieśli się na miejsce wygnanych rodaków - „burżujów” - głównie z powodów ideowych. Ich zadaniem było ponowne uruchomienie stoczni. Idylla trwała krótko: Tito zerwał ze Stalinem w 1948 r., a ponieważ włoscy komuniści byli wierni Moskwie, OZNA wpakowała ich do więzień i obozu koncentracyjnego na Łysej Wyspie.

W 1953 r. nastąpiło zamknięcie ostatniej włoskiej szkoły w Istrii.
Włoska historiografia do dziś nie może ustalić, czy powody wygnania bałkańskich Włochów przez ludzi Tity były natury etnicznej, czy ideologicznej, innymi słowy, czy mieliśmy do czynienia z czystką etniczną, czy z wyczyszczeniem jedynie słusznego, socjalistycznego społeczeństwa jugosłowiańskiego z elementów obszarniczych i burżuazyjnych, z których cześć bez wątpienia z entuzjazmem powitała dyktaturę Mussoliniego i inwazję państw Osi (co skwapliwie podkreśla historiografia chorwacka). Jednocześnie, ponad dwustutysięczna diaspora istryjska we Włoszech nie może zgodzić się, czy przyczyną ucieczki była niechęć do współżycia ze Słowianami, czy życia w komunizmie.
Niektórzy historycy uważają, że Tito wydał ustny rozkaz prześladowania Włochów i zmuszania ich do emigracji, inni żądają dowodów.

Opisuję tutaj tragedię kilkuset tysięcy Włochów, którzy po tysiącletnim gospodarowaniu w Istrii, zostali wygnani z domów przez Wielką Politykę, która nigdy nie ogląda się na maluczkich. Ale cóż to jest te 300.000 Włochów w porównaniu z 30 milionami istot ludzkich wszystkich innych narodowości, zmuszonych do przesiedlenia w efekcie II Wojny Światowej?

Coś wiedzą o tym Polacy; w końcu prawie 1/3 obecnej populacji prawej i sprawiedliwej Rzeczpospolitej to imigranci zza Buga… Zajmujący miejsca po wygnanych Niemcach.
Ale ci przynajmniej przeżyli, a 50 milionów innych istot ludzkich nie.

A dziś? Hmmm… Za Jugosławii zaledwie nieco ponad 20 tys. obywateli przyznawało się do włoskości, po jej rozpadzie liczba ta błyskawicznie się podwoiła. Dzisiaj ok. 7% ludności Istrii słoweńskiej i Istrii chorwackiej to Włosi. Chorwacja nie jest w Schengen, więc trzeba pokazywać paszport, ale prawa unijne tu działają. W gminach mieszanych, w urzędach i na ulicach obowiązuje rygorystycznie dwujęzyczność.

A to, co napawa entuzjazmem (i trochę zazdrością) to fakt, że na budynkach władz miejskich, powiewają obok siebie flagi chorwacka i włoska, przedzielone błękitną, gwieździstą flagą Unii Europejskiej.


Novigrad – Città Nova


Umag - Umago


Można? Można!


Można? Można!


Koper – Capodistria.

 
To chyba Koper – Capodistria oraz Novigrad – Città Nova. Tu nie może być mowy o pomyłce; te ślady pozostawili Wenecjanie.


Rovinj - Rovigno


9 lat temu
Zabawne jest być cudzoziemcem i mówić dobrze w tubylczym języku. Na włoskiej ulicy raczej mnie nie rozróżnią, więc do konfrontacji między językiem a paszportem dochodzi głównie w hotelach. Większości recepcjonistów moja włoszczyzna w ogóle nie dziwi, przechodzą nad nią do porządku dziennego bez mrugnięcia okiem. Ale zdarzają się też i tacy, którzy ze zdumieniem patrzą na mój polski dowód, potem na mnie i mówią: „Ależ pan świetnie mówi po włosku”! – „Pan(i) też sobie nieźle razi” – odpowiadam w takich wypadkach, śmiechu jest co nie miara i rozstajemy się po przyjacielsku.

Kiedyś posługiwałem się dla uproszczenia dokumentami włoskimi, nie ma tych korowodów z wypełnianiem karty pobytu, ale uznałem, że muszę być dobrym ambasadorem Polski na moim niziutkim szczeblu; może pozostawię po sobie dobre wspomnienie, może to wspomnienie przeniesie się sympatią na następnego przybysza znad Wisły?
Ale czytam, że u Konrada Piaseckiego pewien urzędnik wyznał, że chciałby pokazać światu prawdziwy obraz Polski i Polaków.
No to mamy przeciwne cele. Bo ja chcę pokazać obraz dobrego, wykształconego człowieka, w świecie bywałego, umiejącego się zachować przy stole i przy jedzeniu i przy piciu.

Niestety, ów urzędnik i jego organizacyjni koledzy odnoszą daleko większe sukcesy niż ja. Już się za mną śmieją po cichutku w kułak, już wytykają palcami, już szepcą „Kaczynski, Kaczynski”.

Cóż – przyjdzie odkurzyć dokumenty włoskie…
A komu takowych nie ma – współczuję; podczas zagranicznych wypraw nie będzie miał łatwego życia, bo jakoś tak się niemądrze dzieje, że ludzie chętnie utożsamiają naród z rządem; proszę zastanowić się, co Państwo myślą np. o Syryjczykach. Ja, który miałem honor ich poznać w ich własnej ojczyźnie, wiem, że to mądrzy, światu życzliwi i na ogół świetnie wykształceni ludzie. Państwo ich nie poznali i utożsamiają… No sami Państwo wiedzą…

Polacy zaistnieli we włoskiej świadomości w połowie lat 80., kiedy Jaruzelski zaczął pozwalać na wyjazdy. Kilkadziesiąt tysięcy Polaków pojawiło się we Włoszech i by przeżyć zaczęli myć samochodowe szyby na skrzyżowaniach. Dzięki temu Polak przez dwa dziesięciolecia był dla Włochów „lavavetri” – pomywaczem szyb. I basta. Wąskie grono z elity intelektualnej wiedziało, że tak nie jest, ale „il lavavetri polacco” było wykorzystywane w dziesiątkach przykrych dowcipów, skeczów, a nawet w filmach. W jednej takiej komedyi pilot lecącego samolotu odganiał Polaka, którzy chciał koniecznie umyć mu szybę.

Bogu dzięki i chwała, że w ostatnim dziesięcioleciu nasz obraz istotnie się zmienił: byliśmy postrzegani jako obywatele kraju, który dokonał epokowego skoku gospodarczego i cywilizacyjnego, tysiące młodych Włochów ciągnęło do Polski, by – dla dobra swojego i naszego kraju – u nas pracować.
No, ale to się skończyło i se ne vrati.

Obecne rządy nie spadły z Marsa; to my; tacy są Polacy i państwo inteligencja oraz państwo elita muszą przyjąć to do wiadomości. Za granicą już przyjęli.

A z rzeczy przyjemniejszych – Apulia. Rano opuściłem Leukę, jeszcze wjechałem na skałę, na ostatni rzut oka, jeszcze stanąłem przed sanktuarium Santa Maria del Leuca, a potem rozpocząłem drogę powrotną do mrozu, śniegu i PiS-u.
Jadąc do Apulii, miałem pod oczami wspomnienia z jedynego jak dotąd tam pobytu sprzed 37 lat, obrazki z włoskiej telewizji, przeważnie w kontekście gangsterskim. Liczyłem na jakieś cuda, ale liczyłem się też z tym, że któregoś dnia, któraś trasa będzie byle jaka, a nawet brzydkawa. Cóż – tak to na świecie bywa, że w jednym miejscu jest pięknie, w drugim brzydko.

Ale nic takiego nie nastąpiło. Każdego dnia trafiałem na nowe piękności, które powodowały, że hamowałem gwałtownie, żeby się na kolejne cudo napatrzyć. Posługiwałem się też słowami grubymi, na wyrażenie mojego zachwytu.
No i dzisiejsza trasa taka właśnie była; wzdłuż wschodniego tym razem wybrzeża obcasa. Co krok, co zakręt, to nowe oszołomienie.
Oj nierówno Pan Bóg rozłożył piękno na tej ziemi!...
Jedyne, co mnie irytowało, to pani Marzenka. Już ze dwa lata na nią psioczę, już zdecydowałem się z nią rozstać, bo nawet w Polsce głupieje raz po raz (producent oprogramowania nałożył na siebie zbyt wiele informacji, starych, już nieaktualnych i nowych, więc pani Marzenka raz po raz popełnia błędy). Latem na Sardynii dała mi się we znaki, a tu, w Apulii, nie dość, że nie miała pojęcia, że są drogi nowe, a starych już nie ma, to jeszcze z uporem godnym lepszej sprawy kierowała mnie na wstrętną dwupasmówkę, biegnącą przez środek obcasa, zatłoczoną, zaśmieconą i z fatalnym asfaltem. Co mi się udało dojechać do wybrzeża, to już mnie strofowała, żebym wracał. Zmieniam trasę na „krótką”, na „bezpieczną”, na „optymalną”, ona nic: wracaj na dwupasmówkę kretynie i już.

Mimo jej irytującego zrzędzenia dojechałem do centrum Otranto: kolejne olśnienie. Piękne miasteczko, piękne nabrzeże, ciepło, że aż się miejscowi w morzu kąpią… Jedyny zgrzyt, że ceny w knajpach wyraźnie wyższe od średniej regionalnej, a sądząc po jakości tej, do której trafiłem, nie ma dla tego żadnego uzasadnienia. Pierwsze rozczarowanie kulinarne podczas tej podróży, tym boleśniejsze, że przy moim ulubionym daniu: tagliolini ai ricci di mare, czyli na jeżach morskich. Jak ośle nie umiesz jeża porządnie oczyścić, to nie wstawiaj go do karty!
No to się szykuję do powrotu, gniecionych, rozgotowanych kartofli, słodzonych buraczków i panierowanego fileta z mintaja.
Może jeszcze jutro kilka zdjęć wrzucę…


Leuca - koniec ziemi na końcu obcasa włoskiego kozaczka. Poten tylko morze, a następna przystań to już w Egipcie.


Sanktuarium maryjne w Leuca.


Castro Marina, na przecudnej urody drodze nad morską topielą między Leucą a Otranto. Jest nawet UFO (albo pyłek na obiektywie).


Otranto od północy


Ulubiona knajpunia D.O. w Otranto, na wschodnim wybrzeżu Apulii. Od tego cudnego miasteczka z potężnymi murami i twierdzą bierze nazwę przesmyk, łączący Adriatyk z głównym basenem Morza Śródziemnego, konkretnie z Morzem Jońskim.


Santa Cesarea Terme w Apulii. Miejscowość słynie z wód termalnych o właściwościach leczniczych, które wypływają z czterech naturalnych jaskiń.


Drożyna do portu w Tricase.



10 lat temu
Po pierwsze: ptaki. Już zapomniałem jak to jest. W Warszawie mi nie śpiewają. A tu w Rzymie, o 4.30 obudziło mnie świergotanie, jakieś takie delikatne, taki ptasi hymn na cześć świtu. Potem ton się zmienił: obudziły się rybitwy: wielkie, białe, wrzaskliwe, chuligańskie i bezczelne. Mają za nic ludzi i inne ptaki. Ich wrzaski są jak ironiczny, trochę pogardliwy śmiech. Inne ptaki milczą, zastraszone. Niektórzy pamiętają jeszcze męczeńską śmierć gołębi, wypuszczonych przez papieża na znak pokoju. Ale pokoju coraz mniej, przemoc triumfuje. I to koniec wiadomości ze świata ptaków.

Po drugie: wyszły obie książki, ich lektura mrozi serce, ale watykańska kopuła stoi niewzruszona, wiem, bo widziałem. Jedyny efekt to trzy krótkie deszcze z bezchmurnego nieba. No i jak zwykle w takich sytuacjach klienci w barach podzielili się na dwie partie: jedni mówią, że to były łzy aniołków, drudzy, że aniołki to olewają.
Okazuje się, że afery finansowe, robienie papieżowi wbrew przez wysokich przedstawicieli hierarchii to też był jednodniowy news, news z przedednia wydarzenia. Tak samo było z pilotowanym ewidentnie zza Spiżowej Bramy "newsem" o guzie w mózgu papieża Franciszka: "czyż można mieć zaufanie do kogoś, kto ma kuku na muniu"? Tak samo było z kurią generalną Karmelitów Bosych, przekształconą w dom schadzek dla gejów. To żyło jeden - dwa dni and the life goes on.
Gdybym dostał po dolarze za wysłuchanie każdego "żeby oni mu tylko czegoś nie zrobili", to miałbym dzisiaj ze 40 dolarów.

Po trzecie: z daleka wszystko wygląda ładniej. Okazuje się, że można z zadziwiającą łatwością zapomnieć, dlaczego Rzym to piekło na ziemi. Wystarczy kilka godzin, by przypomnieć sobie wszystkie po kolei powody, dla których tego cudownego, przerażającego miasta nienawidzę. Od świtu do popołudnia nie odpocząłem ani sekundy, a załatwiłem żałośnie mało.
90% mojego czasu zajęło podziwianie zderzaka poprzedzającego mnie samochodu. Doprowadzony do desperacji świadomie (nie pierwszy raz zresztą) zdecydowałem się wjechać do centrum, a to automatycznie oznacza drakoński mandat. Nie można, jak w innych miastach, zapłacić congestion tax, nie można załatwić sobie jednorazowego, tymczasowego pozwolenia na wjazd, choćbyś miał życiową potrzebę, musiał jechać ratować umierającego przyjaciela; nie ma dyskusji. Nie: tylko zamożni mieszkańcy centrum i doskonale ustosunkowani ludzie pracujący w instytucjach centralnych zlokalizowanych w centrum (a w centrum mieszczą się praktycznie wszystkie). Ale nie ma po co wjeżdżać samochodem do centrum: nie znajdziesz parkingu, nie ma takiej możliwości, nie ma parkingów publicznych, choćby za horrendalne pieniądze. Samochody nie są tu dobrodziejstwem, są przekleństwem. Uwięzieni w nagrzanych, stalowych pudłach ludzie nienawidzą innych ludzi, stojących im na drodze w tak samo nagrzanych, innych stalowych pudlach. Rzym, to miasto, w którym ludzie się nienawidzą: są do tego zmuszeni, ale przychodzi im to łatwo. Och, jak mnie irytują ludzie, narzekający na Warszawę!

Po czwarte: morze. Nie da mi się bez niego żyć. Nie wiem, jak wygląda głód narkotykowy, ale mam coś podobnego z morzem. No i jestem. Pojechałem. dojechałem. Stanąłem na wysokim klifie, a pod nogami ziała na mnie ogromna, czarna dziura. Mówi się, że w nocy każda kotka bura. A co dopiero morze! W nocy nie ma w sobie nic z tego, co mnie do niego ciągnie. Stoję na klifie, wiem, że tam jest, czarne, jak śmierć. Jeden krok... Ale skąd właściwie ja to wiem? Nie widzę go i nie słyszę, więc może go nie ma? Tak jak nie ma upadającego drzewa w środku puszczy, kiedy nikt nie asystuje przy jego upadku.

Po piąte: wino. Jestem w ojczyźnie wyżerki, celebrowania jedzenia, gotowania i jedzenia jako sposobu na życie, na celebrowanie życia, na jego spełnienie. A trafiłem do miejsca, w którym podali mi byle co, pewnie dlatego, że Napoli grało z jakimś skandynawskim klubem, strzelało gola za golem i kucharze nie mieli głowy do garnków. Ale to, co mi podali w kieliszku! Coś czerwonego i musującego, co nazywali winem, chociaż nim nie było! A ponieważ blat stołu okazał się nie być przymocowany do nóg, to świństwo zamiast do mojego żołądka trafiło na moje jasne spodnie. Drogie Włochy, jak się nie zrehabilitujecie, to z nami koniec!

Po szóste: Polska. Zaczęło się. Miodowe ćwierćwiecze is over. Znajomi dziennikarze zadają mi to samo pytanie: co się stało? Dlaczego Polacy głosowali tak głupio? Jakie są przyczyny tego nagłego szaleństwa całego narodu? Wiłem się, jak robak na widelcu, wymyślałem coraz to nowe tłumaczenia, ale nie przekonałem nikogo. Może dlatego, że sam nie wiem. Bo pytanie na dzisiaj już nie brzmi "Co z tą Polską"?, ale "co z tymi Polakami"?


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga