6 lat temu
Co łączy cesarza Franciszka Józefa z Józefem Brozem, lepiej znanym jako „Tito”
(tak w słowiańskich Bałkanach nazywano radziecki pistolet, w polskim żargonie -
„tetetkę”)?
Ponieważ odpowiedź może być trudna, będę naprowadzał.
Jest takie miejsce w Europie, w którym palec sam podnosi się do czoła i
rytmicznie w nie puka. Kiedyś mieszkali tu Ilirowie, lud indoeuropejski,
podbity w II w n.e. przez Rzymian; wszystkie plemiona zanikły, a przetrwała
tylko nazwa jednego z nich: Dalmatów.
Od r 538 n.e. było tu Bizancjum, a pierwsi Słowianie pojawili się tu dopiero
ok, wieku VIII, kiedy Istria znalazła się w granicach królestwa Franków.
Pod koniec XII w. stała się… księstwem Meranii, o czym pewnie niewielu
słyszało.
Potem przez parę wieków wyrywali ją sobie Wenecjanie i Habsburgowie, aż w końcu
przestali sobie wyrywać, tylko się nią podzielili, kto bogatym zabroni!
Względny spokój w nazewnictwie panował przez trzy stulecia, aż do 1797, kiedy
to Austriacy wykiwali podupadającą Wenecję i zajęli Istrię całą. 12 lat
później, na 6 lat, staje się dominium Napoleona Bonapartego, jako jedna z jego
Prowincji Iliryjskich.
OK, od 1918 było tu Królestwo Włoch, co potwierdził Traktat z Rapallo, lecz to
się dość szybko zmieniło i w 1945 nastała tu Jugosławia. To też długo nie
potrwało, bo po 46 latach nazewnictwo znów uległo zmianie i obecnie Istria
podzielona jest między Słowenię, Chorwację, a ciuteczkę uszczknęły także
Włochy.
Jak długo to potrwa…. Hmmm... Biorąc pod uwagę historyczne precedensy…
No dobrze, a co z tym palcem, dlaczego się on podnosi i rytmicznie…
To proste: Kiedy się jeździ między nadmorskimi miastami w Istrii (i w Dalmacji
też!) nachodzi taka oto refleksja: "komu mogło przyjść do głowy, uznanie,
że te miasta mają cokolwiek wspólnego ze słowiańszczyzną?" One są tak
włoskie, że bardziej włoskie się nie da!
My też się trochę na krzywy ryj przyznajemy do polskości Krakowa, ale te perły
architektury, jakie znajdujemy wzdłuż wybrzeży słoweńskiego i chorwackiego są
tak jaskrawie, tak krzycząco włoskie, że – no właśnie – palec, czoło, itd.
To teraz Franz Joseph: 12 listopada 1866 r. KuK zarządził:
«Jego Wysokość wyraził dokładny rozkaz, abyśmy stanowczo przeciwdziałali
wpływowi żywiołów włoskiemu, wciąż obecnemu w niektórych regionach Korony
poprzez opanowanie stanowisk publicznych, sądowniczych, nauczycielskich oraz
prasowych, należy działać w Południowym Tyrolu, w Dalmacji i na Wybrzeżu
Adriatyku w celu germanizacji i slawizacji tych terytoriów niezależnie od
okoliczności, z energią i bez żadnych skrupułów. Jego Wysokość przypomina
centralnym urzędom o silnym obowiązku postępowania zgodnie z tymi ustaleniami”.
(Franciszek Józef I Austriacki, Rada Koronna z 12 listopada 1866 r.)
To nie było „austriackie gadanie”: efektywna administracja rozkaz cesarza i
króla wykonały skwapliwie: nastąpiły masowe (ponad 35.000) wysiedlenia w dużej
mierze z Triestu, na mocy dekretu gubernatora Hohenlohe; jeszcze bardziej
masowa (od 100.000 do 200.000) deportacja Włochów bałkańskich do obozów
koncentracyjnych Katzenau, Wagna, Tapiosuli i kilku innych.
Masowa (od 100.000 do 200.000) przemoc wobec Włochów ze strony słowiańskich
oddziałów nacjonalistycznych przy niemal całkowitej bierności władz
austrowęgierskich. Przy tym wszystkim najmniejszym problemem wydają się równie
masowe (brak dokładniejszych danych) represje policyjne wobec Włochów.
Na miejsce wysiedlonych, zmuszonych do ucieczki lub wtrąconych do obozów
koncentracyjnych, Wiedeń masowo zaczął sprowadzać na uprzywilejowanych
warunkach Słowian i Niemców.
Włoskie szkoły zostały zlikwidowane, zakazano używania włoskiej toponimii,
zakazane były wszelkie formy włoskiej kultury.
Gminy rządzone przez Włochów zostały rozwiązane, podobnie, jak stowarzyszenia
polityczne, kulturalne, związki zawodowe. Wreszcie władze inspirowały
antywłoskie pogromy, jak ten w Innsbrucku z początku 1900 r. Ukoronowaniem tej
akcji było zakazanie w 1909 r. używania języka włoskiego we wszystkich
budynkach publicznych i wydalenie wszystkich Włochów z administracji miejskich.
Po porażce Austro-Węgier w I WŚ, Włosi (zmieniwszy w 1915 front!) zbrojnie
zajęli całą Istrię (ale Dalmacja cała, z Włochami i włoskimi miastami, została
przyłączona do powstającej Jugosławii) i oczywiście wszystkie te zakazy
odwołali. Ale nie poprzestali na tym. Po opanowaniu Włoch w 1922 r., faszyści
wprowadzili zakaz używania jakiegokolwiek innego języka niż włoski. Wielu
Słoweńców i Chorwatów zmuszono do ucieczki, więc Istria stała się jeszcze
bardziej włoska, zwłaszcza, że królewskimi dekretami przemieszczano tam
biednych rolników i rybaków z głębi królestwa, pogardliwie zwani byli przez
istryjskich Włochów „regnicoli” (coś w rodzaju „królewiacy”). Narastały
napięcia etniczne, a pod koniec lat dwudziestych zaczęły wybuchać słoweńskie i
chorwackie powstania antyfaszystowskie.
No a potem była II WŚ, 27 marca 1941 r. Niemcy, Włosi i Węgrzy uderzyli na
Jugosławię, najpierw rozleciała się jej armia, potem całe państwo. Włochy
anektowały (po Istrii) także nadmorską Dalmację. Ale po 8 września 1943, kiedy
wyczerpane do granicy możliwości Włochy ogłosiły zawieszenie broni, władzę nad
Bałkanami przejęli Niemcy; Włochom też się oberwało. Jednakże Hitler nie
pozbawił ich formalnej suwerenności nad Istrią.
Zrobili to dopiero Sprzymierzeni, którzy 9 czerwca 1945 r. w Belgradzie
podpisali porozumienie z Jugosławią (Z jednej strony gen. Harold Alexander, z
drugiej Josip Broz) i w nim, w oczekiwaniu na definitywny traktat pokojowy,
Istrię przypisano Jugosławii.
Zwycięzcy planowali przyznać Jugosławii niemal całą Istrię, włącznie z
Triestem, z wyłączeniem miast Pola i Muggia (jak wolicie po chorwacku to niech
będzie: Pula i Milje), które miały stać się włoskimi eksklawami. Jednakże w
maju 1946, na konferencji zwycięskich mocarstw w Paryżu, całe te plany
zniweczyła Francja, forsując przyłączenie również i Poli do Jugosławii. Region
Triestu został podzielony na strefę A i B; A pod zarząd sprzymierzonych, B do
Jugosławii. 10 lutego 1947 r. podpisano paryski traktat pokojowy między
Włochami i aliantami, ustanawiający Wolne Terytorium Triestu.
Ta historia skończyła się dopiero 5 października 1954 w Londynie, gdzie Stany
Zjednoczone, Wielka Brytania i Jugosławia podpisały memorandum, na mocy którego
większość strefy A (wraz z Triestem) została przyłączona do Włoch, a strefa B
wraz ze skrawkiem strefy A (Capodistria – Koper i Pirano - Piran) została
przekazana Jugosławii.
Na ostateczne uregulowania graniczne między Włochami a Jugosławią trzeba było
czekać do 10 listopada 1975 r., kiedy to Rzym i Belgrad podpisały
kontrowersyjny traktat z Osimo (ratyfikowany w 1984!), co zakończyło roszczenia
terytorialne.
Ale po rozpadzie Jugosławii dopiero memoranda dwustronne podpisane podczas
starań Słowenii i Chorwaci o przyjęcie do UE, położyły chwilowo kres sporom.
Włochów w Istrii tymczasem praktycznie już nie ma. Po zawieszeniu broni przez
Włochy w 1943 r. Istria stała się polem bitwy między armią niemiecką a
partyzantką jugosłowiańską). Jeszcze w tym samym miesiącu kilkuset istryjskich
Włochów zostało zabitych przez partyzantów jugosłowiańskich z powodu ich
lojalności wobec Rzymu. Była to pierwsza fala masakr, zwanych pod wspólną nazwą
„Foibe”.
„Foibe” oznaczają wielkie krasowe
jaskinie; wąskie szczeliny w ziemi, pod którymi otwiera się skalista otchłań.
Do tych właśnie „foibe” ludzie Tity wrzucali ciała zamordowanych włoskich
ofiar.
Odpowiedzialne za tę operację było Odeljenje za Zaštitu NAroda, (OZNA), czyli
dosłownie Departament Ochrony Ludu, bezpieka Josipa Broza (4 klasy, niezaliczone,
szkoła poprawkowa, kursy mechaniczne, gorliwy żołnierz austriacki).
Szefem OZNA był najbliższy porucznik Tity Milovan Gilas, który znacznie później
napisał: „Jugosłowianie nie wahali się zorganizować służby ochrony swojego
państwa: każdy głos sprzeciwu został brutalnie stłumiony, tajna policja OZNA
kontrolowała każdy aspekt życia społecznego, w poszukiwaniu „zdrajców”.
Szacuje się, że ofiarami foibe w Wenecji Julijskiej i Dalmacji było około
11.000 Włochów (ponad 10% przedwojennej populacji włoskiej); problem w tym, że
na mocy Traktatu Paryskiego z 1946 r. każdy, kto nie zgadzał się przyjąć
obywatelstwa jugosłowiańskiego na kontrolowanych przez to państwo terytoriach
stawał się bezpaństwowcem; liczba ofiar jest więc zaniżona, bo w foibe
znaleziono wiele ciał zaklasyfikowanych, jako „bezpaństwowcy”, choć doskonale
było wiadomo, że byli to Włosi.
W ślad za morderstwami i prześladowaniami, szczególnie okrutnymi, między 1943 a
1953 r. z Istrii i Dalmacji wyemigrowało od 200 000 do 330 000 Włochów. To
całkowicie zmieniło strukturę etniczną populacji tego regionu.
W pierwszej połowie 1946 r. oficjalny biuletyn jugosłowiański opublikował
rozporządzenia, zgodnie z którymi lokalne Komitety Ludowe otrzymały prawo do
rozporządzania domami włoskich wygnańców i przekazania ich wybranym przez
siebie obywatelom jugosłowiańskim. To wcale nie było takie łatwe: najlepsze
wille rozdzieliły między siebie nowe „elity”, a inni nie bardzo kwapili się do
zapełnienia miejsca po uciekinierach, choć domy były pełne dóbr: emigrujący
Włosi nie mogli zabrać ze sobą ani pieniędzy, ani ruchomości (bo budynki były
nadal uważane za część reparacji wojennych, które Włochy musiały wypłacić
Jugosławii, w zamian za agresję z 1941 r. i okupację).
Uciekinierów osiedlano głównie na południu regionu Lacjum oraz na Sardynii,
gdzie do dziś tworzą względnie zwarte wspólnoty.
Dość śmieszne jest to, że władze Jugosławii próbowały zaradzić tej sytuacji,
sprowadzając do opuszczonego przez 30 tys. włoskich mieszkańców miasta Fiume
(Rijeka; ponad połowa przedwojennych mieszkańców to Włosi) dwu tysięcy
wyspecjalizowanych stoczniowców włoskich z okolic Monfalcone. To byli wyłącznie
komuniści, którzy przenieśli się na miejsce wygnanych rodaków - „burżujów” -
głównie z powodów ideowych. Ich zadaniem było ponowne uruchomienie stoczni.
Idylla trwała krótko: Tito zerwał ze Stalinem w 1948 r., a ponieważ włoscy
komuniści byli wierni Moskwie, OZNA wpakowała ich do więzień i obozu
koncentracyjnego na Łysej Wyspie.
W 1953 r. nastąpiło zamknięcie ostatniej włoskiej szkoły w Istrii.
Włoska historiografia do dziś nie może ustalić, czy powody wygnania bałkańskich
Włochów przez ludzi Tity były natury etnicznej, czy ideologicznej, innymi
słowy, czy mieliśmy do czynienia z czystką etniczną, czy z wyczyszczeniem
jedynie słusznego, socjalistycznego społeczeństwa jugosłowiańskiego z elementów
obszarniczych i burżuazyjnych, z których cześć bez wątpienia z entuzjazmem
powitała dyktaturę Mussoliniego i inwazję państw Osi (co skwapliwie podkreśla
historiografia chorwacka). Jednocześnie, ponad dwustutysięczna diaspora
istryjska we Włoszech nie może zgodzić się, czy przyczyną ucieczki była niechęć
do współżycia ze Słowianami, czy życia w komunizmie.
Niektórzy historycy uważają, że Tito wydał ustny rozkaz prześladowania Włochów
i zmuszania ich do emigracji, inni żądają dowodów.
Opisuję tutaj tragedię kilkuset tysięcy Włochów, którzy po tysiącletnim
gospodarowaniu w Istrii, zostali wygnani z domów przez Wielką Politykę, która
nigdy nie ogląda się na maluczkich. Ale cóż to jest te 300.000 Włochów w
porównaniu z 30 milionami istot ludzkich wszystkich innych narodowości,
zmuszonych do przesiedlenia w efekcie II Wojny Światowej?
Coś wiedzą o tym Polacy; w końcu prawie 1/3 obecnej populacji prawej i
sprawiedliwej Rzeczpospolitej to imigranci zza Buga… Zajmujący miejsca po
wygnanych Niemcach.
Ale ci przynajmniej przeżyli, a 50 milionów innych istot ludzkich nie.
A dziś? Hmmm… Za Jugosławii zaledwie nieco ponad 20 tys. obywateli przyznawało
się do włoskości, po jej rozpadzie liczba ta błyskawicznie się podwoiła.
Dzisiaj ok. 7% ludności Istrii słoweńskiej i Istrii chorwackiej to Włosi.
Chorwacja nie jest w Schengen, więc trzeba pokazywać paszport, ale prawa unijne
tu działają. W gminach mieszanych, w urzędach i na ulicach obowiązuje
rygorystycznie dwujęzyczność.
A to, co napawa entuzjazmem (i trochę zazdrością) to fakt, że na budynkach
władz miejskich, powiewają obok siebie flagi chorwacka i włoska, przedzielone
błękitną, gwieździstą flagą Unii Europejskiej.
Novigrad – Città Nova
Umag - Umago
Można? Można!
Można? Można!
Koper – Capodistria.
To chyba Koper – Capodistria oraz Novigrad – Città Nova. Tu nie może być mowy o
pomyłce; te ślady pozostawili Wenecjanie.
Rovinj - Rovigno
9 lat temu
Zabawne jest być cudzoziemcem i mówić dobrze w tubylczym języku. Na włoskiej
ulicy raczej mnie nie rozróżnią, więc do konfrontacji między językiem a
paszportem dochodzi głównie w hotelach. Większości recepcjonistów moja
włoszczyzna w ogóle nie dziwi, przechodzą nad nią do porządku dziennego bez
mrugnięcia okiem. Ale zdarzają się też i tacy, którzy ze zdumieniem patrzą na
mój polski dowód, potem na mnie i mówią: „Ależ pan świetnie mówi po włosku”! –
„Pan(i) też sobie nieźle razi” – odpowiadam w takich wypadkach, śmiechu jest co
nie miara i rozstajemy się po przyjacielsku.
Kiedyś posługiwałem się dla uproszczenia dokumentami włoskimi, nie ma tych
korowodów z wypełnianiem karty pobytu, ale uznałem, że muszę być dobrym
ambasadorem Polski na moim niziutkim szczeblu; może pozostawię po sobie dobre
wspomnienie, może to wspomnienie przeniesie się sympatią na następnego
przybysza znad Wisły?
Ale czytam, że u Konrada Piaseckiego pewien urzędnik wyznał, że chciałby
pokazać światu prawdziwy obraz Polski i Polaków.
No to mamy przeciwne cele. Bo ja chcę pokazać obraz dobrego, wykształconego
człowieka, w świecie bywałego, umiejącego się zachować przy stole i przy
jedzeniu i przy piciu.
Niestety, ów urzędnik i jego organizacyjni koledzy odnoszą daleko większe
sukcesy niż ja. Już się za mną śmieją po cichutku w kułak, już wytykają
palcami, już szepcą „Kaczynski, Kaczynski”.
Cóż – przyjdzie odkurzyć dokumenty włoskie…
A komu takowych nie ma – współczuję; podczas zagranicznych wypraw nie będzie
miał łatwego życia, bo jakoś tak się niemądrze dzieje, że ludzie chętnie
utożsamiają naród z rządem; proszę zastanowić się, co Państwo myślą np. o
Syryjczykach. Ja, który miałem honor ich poznać w ich własnej ojczyźnie, wiem,
że to mądrzy, światu życzliwi i na ogół świetnie wykształceni ludzie. Państwo
ich nie poznali i utożsamiają… No sami Państwo wiedzą…
Polacy zaistnieli we włoskiej świadomości w połowie lat 80., kiedy Jaruzelski
zaczął pozwalać na wyjazdy. Kilkadziesiąt tysięcy Polaków pojawiło się we
Włoszech i by przeżyć zaczęli myć samochodowe szyby na skrzyżowaniach. Dzięki
temu Polak przez dwa dziesięciolecia był dla Włochów „lavavetri” – pomywaczem
szyb. I basta. Wąskie grono z elity intelektualnej wiedziało, że tak nie jest,
ale „il lavavetri polacco” było wykorzystywane w dziesiątkach przykrych
dowcipów, skeczów, a nawet w filmach. W jednej takiej komedyi pilot lecącego
samolotu odganiał Polaka, którzy chciał koniecznie umyć mu szybę.
Bogu dzięki i chwała, że w ostatnim dziesięcioleciu nasz obraz istotnie się
zmienił: byliśmy postrzegani jako obywatele kraju, który dokonał epokowego
skoku gospodarczego i cywilizacyjnego, tysiące młodych Włochów ciągnęło do
Polski, by – dla dobra swojego i naszego kraju – u nas pracować.
No, ale to się skończyło i se ne vrati.
Obecne rządy nie spadły z Marsa; to my; tacy są Polacy i państwo inteligencja
oraz państwo elita muszą przyjąć to do wiadomości. Za granicą już przyjęli.
A z rzeczy przyjemniejszych – Apulia. Rano opuściłem Leukę, jeszcze wjechałem
na skałę, na ostatni rzut oka, jeszcze stanąłem przed sanktuarium Santa Maria
del Leuca, a potem rozpocząłem drogę powrotną do mrozu, śniegu i PiS-u.
Jadąc do Apulii, miałem pod oczami wspomnienia z jedynego jak dotąd tam pobytu
sprzed 37 lat, obrazki z włoskiej telewizji, przeważnie w kontekście
gangsterskim. Liczyłem na jakieś cuda, ale liczyłem się też z tym, że któregoś
dnia, któraś trasa będzie byle jaka, a nawet brzydkawa. Cóż – tak to na świecie
bywa, że w jednym miejscu jest pięknie, w drugim brzydko.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Każdego dnia trafiałem na nowe piękności, które
powodowały, że hamowałem gwałtownie, żeby się na kolejne cudo napatrzyć.
Posługiwałem się też słowami grubymi, na wyrażenie mojego zachwytu.
No i dzisiejsza trasa taka właśnie była; wzdłuż wschodniego tym razem wybrzeża
obcasa. Co krok, co zakręt, to nowe oszołomienie.
Oj nierówno Pan Bóg rozłożył piękno na tej ziemi!...
Jedyne, co mnie irytowało, to pani Marzenka. Już ze dwa lata na nią psioczę,
już zdecydowałem się z nią rozstać, bo nawet w Polsce głupieje raz po raz
(producent oprogramowania nałożył na siebie zbyt wiele informacji, starych, już
nieaktualnych i nowych, więc pani Marzenka raz po raz popełnia błędy). Latem na
Sardynii dała mi się we znaki, a tu, w Apulii, nie dość, że nie miała pojęcia,
że są drogi nowe, a starych już nie ma, to jeszcze z uporem godnym lepszej
sprawy kierowała mnie na wstrętną dwupasmówkę, biegnącą przez środek obcasa,
zatłoczoną, zaśmieconą i z fatalnym asfaltem. Co mi się udało dojechać do
wybrzeża, to już mnie strofowała, żebym wracał. Zmieniam trasę na „krótką”, na
„bezpieczną”, na „optymalną”, ona nic: wracaj na dwupasmówkę kretynie i już.
Mimo jej irytującego zrzędzenia dojechałem do centrum Otranto: kolejne
olśnienie. Piękne miasteczko, piękne nabrzeże, ciepło, że aż się miejscowi w
morzu kąpią… Jedyny zgrzyt, że ceny w knajpach wyraźnie wyższe od średniej
regionalnej, a sądząc po jakości tej, do której trafiłem, nie ma dla tego
żadnego uzasadnienia. Pierwsze rozczarowanie kulinarne podczas tej podróży, tym
boleśniejsze, że przy moim ulubionym daniu: tagliolini ai ricci di mare, czyli
na jeżach morskich. Jak ośle nie umiesz jeża porządnie oczyścić, to nie
wstawiaj go do karty!
No to się szykuję do powrotu, gniecionych, rozgotowanych kartofli, słodzonych
buraczków i panierowanego fileta z mintaja.
Może jeszcze jutro kilka zdjęć wrzucę…
Leuca - koniec ziemi na końcu obcasa włoskiego kozaczka. Poten tylko morze, a
następna przystań to już w Egipcie.
Sanktuarium maryjne w Leuca.
Castro Marina, na przecudnej urody drodze nad morską topielą między Leucą a Otranto.
Jest nawet UFO (albo pyłek na obiektywie).
Otranto od północy
Ulubiona knajpunia D.O. w Otranto, na wschodnim wybrzeżu Apulii. Od tego
cudnego miasteczka z potężnymi murami i twierdzą bierze nazwę przesmyk, łączący
Adriatyk z głównym basenem Morza Śródziemnego, konkretnie z Morzem Jońskim.
Santa Cesarea Terme w Apulii. Miejscowość słynie z wód termalnych o
właściwościach leczniczych, które wypływają z czterech naturalnych jaskiń.
Drożyna
do portu w Tricase.
10 lat temu
Po pierwsze: ptaki. Już zapomniałem jak to jest. W Warszawie mi nie śpiewają. A
tu w Rzymie, o 4.30 obudziło mnie świergotanie, jakieś takie delikatne, taki
ptasi hymn na cześć świtu. Potem ton się zmienił: obudziły się rybitwy:
wielkie, białe, wrzaskliwe, chuligańskie i bezczelne. Mają za nic ludzi i inne
ptaki. Ich wrzaski są jak ironiczny, trochę pogardliwy śmiech. Inne ptaki
milczą, zastraszone. Niektórzy pamiętają jeszcze męczeńską śmierć gołębi,
wypuszczonych przez papieża na znak pokoju. Ale pokoju coraz mniej, przemoc
triumfuje. I to koniec wiadomości ze świata ptaków.
Po drugie: wyszły obie książki, ich lektura mrozi serce, ale watykańska kopuła
stoi niewzruszona, wiem, bo widziałem. Jedyny efekt to trzy krótkie deszcze z
bezchmurnego nieba. No i jak zwykle w takich sytuacjach klienci w barach
podzielili się na dwie partie: jedni mówią, że to były łzy aniołków, drudzy, że
aniołki to olewają.
Okazuje się, że afery finansowe, robienie papieżowi wbrew przez wysokich
przedstawicieli hierarchii to też był jednodniowy news, news z przedednia
wydarzenia. Tak samo było z pilotowanym ewidentnie zza Spiżowej Bramy
"newsem" o guzie w mózgu papieża Franciszka: "czyż można mieć
zaufanie do kogoś, kto ma kuku na muniu"? Tak samo było z kurią generalną
Karmelitów Bosych, przekształconą w dom schadzek dla gejów. To żyło jeden - dwa
dni and the life goes on.
Gdybym dostał po dolarze za wysłuchanie każdego "żeby oni mu tylko czegoś
nie zrobili", to miałbym dzisiaj ze 40 dolarów.
Po trzecie: z daleka wszystko wygląda ładniej. Okazuje się, że można z
zadziwiającą łatwością zapomnieć, dlaczego Rzym to piekło na ziemi. Wystarczy
kilka godzin, by przypomnieć sobie wszystkie po kolei powody, dla których tego
cudownego, przerażającego miasta nienawidzę. Od świtu do popołudnia nie
odpocząłem ani sekundy, a załatwiłem żałośnie mało.
90% mojego czasu zajęło podziwianie zderzaka poprzedzającego mnie samochodu.
Doprowadzony do desperacji świadomie (nie pierwszy raz zresztą) zdecydowałem
się wjechać do centrum, a to automatycznie oznacza drakoński mandat. Nie można,
jak w innych miastach, zapłacić congestion tax, nie można załatwić sobie
jednorazowego, tymczasowego pozwolenia na wjazd, choćbyś miał życiową potrzebę,
musiał jechać ratować umierającego przyjaciela; nie ma dyskusji. Nie: tylko
zamożni mieszkańcy centrum i doskonale ustosunkowani ludzie pracujący w
instytucjach centralnych zlokalizowanych w centrum (a w centrum mieszczą się
praktycznie wszystkie). Ale nie ma po co wjeżdżać samochodem do centrum: nie
znajdziesz parkingu, nie ma takiej możliwości, nie ma parkingów publicznych, choćby
za horrendalne pieniądze. Samochody nie są tu dobrodziejstwem, są
przekleństwem. Uwięzieni w nagrzanych, stalowych pudłach ludzie nienawidzą
innych ludzi, stojących im na drodze w tak samo nagrzanych, innych stalowych
pudlach. Rzym, to miasto, w którym ludzie się nienawidzą: są do tego zmuszeni,
ale przychodzi im to łatwo. Och, jak mnie irytują ludzie, narzekający na
Warszawę!
Po czwarte: morze. Nie da mi się bez niego żyć. Nie wiem, jak wygląda głód
narkotykowy, ale mam coś podobnego z morzem. No i jestem. Pojechałem.
dojechałem. Stanąłem na wysokim klifie, a pod nogami ziała na mnie ogromna,
czarna dziura. Mówi się, że w nocy każda kotka bura. A co dopiero morze! W nocy
nie ma w sobie nic z tego, co mnie do niego ciągnie. Stoję na klifie, wiem, że
tam jest, czarne, jak śmierć. Jeden krok... Ale skąd właściwie ja to wiem? Nie
widzę go i nie słyszę, więc może go nie ma? Tak jak nie ma upadającego drzewa w
środku puszczy, kiedy nikt nie asystuje przy jego upadku.
Po piąte: wino. Jestem w ojczyźnie wyżerki, celebrowania jedzenia, gotowania i
jedzenia jako sposobu na życie, na celebrowanie życia, na jego spełnienie. A
trafiłem do miejsca, w którym podali mi byle co, pewnie dlatego, że Napoli
grało z jakimś skandynawskim klubem, strzelało gola za golem i kucharze nie
mieli głowy do garnków. Ale to, co mi podali w kieliszku! Coś czerwonego i
musującego, co nazywali winem, chociaż nim nie było! A ponieważ blat stołu
okazał się nie być przymocowany do nóg, to świństwo zamiast do mojego żołądka
trafiło na moje jasne spodnie. Drogie Włochy, jak się nie zrehabilitujecie, to
z nami koniec!
Po szóste: Polska. Zaczęło się. Miodowe ćwierćwiecze is over. Znajomi
dziennikarze zadają mi to samo pytanie: co się stało? Dlaczego Polacy głosowali
tak głupio? Jakie są przyczyny tego nagłego szaleństwa całego narodu? Wiłem
się, jak robak na widelcu, wymyślałem coraz to nowe tłumaczenia, ale nie
przekonałem nikogo. Może dlatego, że sam nie wiem. Bo pytanie na dzisiaj już
nie brzmi "Co z tą Polską"?, ale "co z tymi Polakami"?
Ciągle nowe piękności, więc hamuje i oglądam... Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDobry wieczór
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa historia Istrii.
OdpowiedzUsuńA w ogóle " Jak cudne .
"Jak cudne są wspomnienia dawnych dni...
OdpowiedzUsuń